Móri spojrzał na niego.
– Na mnie także? – spytał zdjęty strachem.
– Tak, panie. Wy także jesteście naznaczony. Na waszej twarzy maluje się prawie taki sam obłęd i przerażenie, jak na twarzy Maga-Loftura.
– Chyba masz rację – westchnął Móri. – „Przekleństwo złego biskupa” to niedokładne określenie, jest za słabe, bo w te wydarzenia wmieszały się potężniejsze moce, lecz poza tym masz rację, choć trudno mi się do tego przyznać.
Moja dusza rozpadła się na kawałki, chłopcze. Ale postaram się lepiej skrywać to przed innymi.
Magowi-Lofturowi poradzono schronić się u pewnego starego proboszcza w Stadharstad, człowieka wielkiej wiary, doskonałego kapłana.
Wszyscy, którzy czuli się chorzy na duszy lub padli ofiarą czarów, pod dotykiem jego dłoni odczuwali ulgę. Loftur poprosił go o ochronę, pastorowi żal się zrobiło chłopaka i zgodził się nim zająć. Dzień i noc nie odstępował Loftura, czuwał nad nim w domu i na dworze.
Loftur powoli odzyskiwał równowagę ducha, ale proboszcz wciąż się o niego lękał. Najbardziej niepokoiło go, że Loftur nigdy nie mógł modlić się wraz z nim. Mimo to jednak młody człowiek towarzyszył kapłanowi w wizytach u chorych i cierpiących. Na częste wyjazdy proboszcz zabierał ze sobą swój strój kapłański, kielich z hostią, święty chleb i wino.
W wieczór poprzedzający trzecią niedzielę miesiąca Mag-Loftur zachorował. Pastor czuwał przy jego łożu, krzepiąc go słowami modlitwy. Rankiem jednak, o trzeciej, przybył posłaniec od jednego z przyjaciół pastora z parafii. Człowiek ów leżał umierający i gorąco pragnął, aby proboszcz udzielił mu ostatniego namaszczenia i przygotował do godnego końca, tak aby mógł stanąć twarzą w twarz z Bogiem.
Takiej prośbie pastor nie potrafił odmówić. Miał ten sam dylemat co Tiril, kiedy przyszedł do niej mały opiekun jej psów i kiedy jej losy tak źle się potoczyły.
Tak samo źle powiodło się pastorowi, a raczej Lofturowi, który nie był w stanie się ruszyć z powodu bólów i narastającej słabości. Nie mógł towarzyszyć swemu dobroczyńcy, musiał więc obiecać, że podczas nieobecności pastora nie opuści domu. Proboszcz pobłogosławił go i pożegnał serdecznym uściskiem, a wychodząc ukląkł przy drzwiach i modląc się uczynił znak krzyża na progu. Potem cicho rzekł do siebie: „Bóg jeden wie, czy tego człowieka da się uratować”.
Gdy tylko pastor opuścił dom, Mag-Loftur poczuł się lepiej. Pogoda była piękna, ogarnęła go przemożna ochota, by wyjść na dwór. Wszyscy mężczyźni znajdowali się wówczas na przystani, w obejściu zostały tylko kobiety i dzieci, nie mające dość sił, by go powstrzymać.
Mag-Loftur zmusił starego wieśniaka, by pożyczył mu łódź, którą mógłby wypłynąć na ryby. Chłop zgodził się, nie wiedział bowiem o obietnicy złożonej proboszczowi.
Morze przez cały dzień pozostawało spokojne, ale łodzi nikt nigdy już więcej nie ujrzał.
Dziwniejsze jeszcze się wydawało, że nawet wiosło nie wypłynęło na brzeg.
Jakiś człowiek tylko twierdził, że z brzegu widział łódź akurat w momencie, gdy wypłynęła na otwarte morze. Opowiadał, że nagłe szare włochate ramię wyłoniło się z odmętów, złapało za rufę, na której siedział Mag-Loftur, i razem z łodzią wciągnęło go pod wodę.
Młody diakon, który w tamtą straszliwą księżycową noc pomagał w kościele, wyszedł bez szwanku. Skończyło się jedynie na szoku.
Z Mórim jednak sprawa przedstawiała się gorzej, niemal tak samo źle jak z Magiem-Lofturem, w jego sercu bowiem tęsknota za „Rödskinną”" płonęła równie gorąco. Nocą dręczyły go koszmary, nie zawsze przy tym wiedział, czy śni, czy też nie, bo czasami budził się na pustkowiu, gdzie przypominająca mech trawa porastała pokryte lawą przestrzenie, nie pamiętając, jak się tam znalazł. Prawdą było to, o czym mówił chłopiec: noc czarów naznaczyła twarz Móriego cierpieniem. Był teraz blady jak cień, wychudzony i umęczony, tylko oczy płonęły blaskiem szaleństwa. Nie mógł odpędzić od siebie straszliwych snów, w których ziemia usuwała mu się spod nóg i leciał w przepaść wraz z kościołem. Chwytał się nie dających oparcia kępek trawy, widział rozpościerającą się pod nim otchłań, a w niej części chóru kościoła i świeczniki, gasnące w miarę jak przysypywała je ziemia.
Z każdą nocą, z każdym takim snem, stawał się coraz słabszy, a prześladujące go obrazy coraz wyraźniejsze.
Tej nocy, kiedy Mag-Loftur został wciągnięty w morską toń, Móri kolejny raz ocknął się na płaskowyżu, nie mając pojęcia, jak tam trafił. Pokryte lawą przestrzenie oświetlał księżyc. Móri zawisł na krawędzi krateru, w który z hukiem spadały kamienie przemieszane z ziemią.
To była rzeczywistość, nie żaden sen!
Dłonie Móriego z wysiłkiem szukały lepszego punktu zaczepienia. Od potu spływającego z czoła piekły oczy, jedna stopa znalazła maleńki występ, na którym mogła się oprzeć, lecz w jaki sposób miał wspiąć się do góry i wydostać z krateru? Wargi mu poszarzały, oślepł od sypiącego się z góry pyłu.
Muszę wracać, szeptał do siebie, dręczony bolesnym uczuciem żalu. O, wszystkie moce w niebie i na ziemi, nigdy wcześniej się do was nie zwracałem! Wysłuchajcie moich modłów i wybaczcie bluźnierstwo, jakiego dopuściłem się w kościele w Holar! Ulitujcie się nade mną, przebaczcie żądzę zawładnięcia mocami, których nie mam prawa posiąść! Muszę wracać do Norwegii. Omyliłem się, nie rozumiałem, co w życiu ma naprawdę wartość. Pozwólcie mi ujrzeć tę, za którą płacze moje serce, choć jeden jedyny raz! Tylko o to błagam! Pozwólcie przesłać pozdrowienie…
Z rozpaczą poczuł, że osypująca się ziemia i kamienie pokrywają już jego nogi i podnoszą się coraz wyżej. W tym momencie, kiedy wszelkie nadzieje gasły, uświadomił sobie, kto może przekazać wiadomość tej, która najbardziej cierpiała przez jego pragnienie osiągnięcia najwyższego stopnia wtajemniczenia.
Rozdział 6
Zima obfitowała w wydarzenia zarówno dla Erlinga, jak i Tiril. Zwłaszcza dla dziewczyny okazały się one niesłychanie bulwersujące.
Co prawda w ostatnich latach otwarta, kochająca bliźnich dziewczyna sporo się dowiedziała o mrocznych stronach ludzkiej duszy, zachowała jednak dawne przekonanie o dobru tkwiącym w człowieku.
Niestety, owa wiara miała zostać poważnie zachwiana. Siało się to tuż przed świętami Bożego Narodzenia – choć takimi drobnostkami jak święta nikt na szkierze się nie przejmował. Życie na maleńkiej wysepce Ester biegło swoim torem, jakby poza czasem i przestrzenią, tu liczył się tylko dzień powszedni i walka o przetrwanie.
Od dawna nie ustawały jesienne, a później zimowe sztormy. Fale dniami i nocami nieprzerwanie biły o brzeg, całkowicie izolując dwie kobiety i psa. Zapasy żywności zaczęły się wyczerpywać, ale Ester zapewniała, że tak jest rokrocznie.
– Pamiętaj tylko, że do tej pory byłaś sama – zauważyła Tiril. – Teraz masz jeszcze jedną gębę do wykarmienia.
– No właśnie, sama – odparła Ester, patrząc Tiril prosto w oczy. – Jak myślisz, co wolę? Siedzieć samotnie, najadać się do syta, gapić w ścianę i słuchać jej durnych odpowiedzi? Czy raczej mieć dwóch kompanów do rozmowy? Jednego, który cały czas mi się sprzeciwia, i drugiego, który okazuje mi wyłącznie podziw bez względu na to, co powiem?
– Przecież ja wcale ci się nie sprzeciwiam – zaprotestowała przestraszona Tiril.
– Doprawdy? A co robisz teraz?
Tiril wybuchnęła śmiechem.
Ester oświadczyła z właściwą sobie szczerością:
– Do stu diabłów, tego właśnie chcę! Chcę mieć się z kim kłócić i wiedzieć, że ten ktoś mnie lubi.
– To prawda, bardzo cię lubię – ciepło zapewniła ją Tiril.