– Sama więc widzisz!
Siedziały przy kolacji, nie da się zaprzeczyć, dość żałosnej: kaszy z resztek zboża z otrębami ugotowanej na wodzie. Był zimowy wieczór, ponury i wietrzny. Czasami mocniejszy podmuch wichru uderzał w ścianę i wówczas cała chata się trzęsła. Tiril od dawna się obawiała, że za którymś gwałtowniejszym porywem dach wzniesie się w powietrze, lecz Ester zapewniała, że jest dobrze umocowany.
– Jedyne czego mi teraz brakuje – oświadczyła Ester, uderzając plecami w oparcie ławy tak mocno, że aż zatrzeszczało – to kawałka chłopa. Bardzo szczególnego kawałka. Dobrze w takich chwilach mieć sąsiada. Ty nigdy za tym nie tęsknisz, Tiril?
Dziewczyna przywykła do bezpośredniości Ester, nie raz już słyszała jej wyznania. Pytanie, zadane przez rybaczkę wprost, wprawiło ją jednak w zakłopotanie. Tiril była już dojrzałą dziewczyną i temat zaczął jej osobiście dotyczyć, choć starała się zdusić w sobie związane z tym myśli i uczucia. Jednakże słysząc pytanie Ester ujrzała przed sobą parę oczu, których nigdy nie zdołała zapomnieć. Ich blask…
Ester pozostała niewrażliwa na jej duchowe udręki i ciągnęła niezrażona:
– No, bo masz przecież tego swojego Müllera, prawda? Czyż on nie jest najprzystojniejszy W całym Bergen? Sama tak mówiłaś!
– Erling? – zająknęła się zmieszana Tiril. – Ale przecież…
– Dziękuję, nieraz już to słyszałam. Miał ożenić się z twoją siostrą, ty nigdy nie ośmieliłabyś się nawet o nim marzyć, i tak dalej. Ale to kiepskie wymówki!
– To i tak bez znaczenia – przerwała jej Tiril – Erling nie odpowiedział na mój list.
Ton jej głosu świadczył o urazie. Tiril nie mogła zrozumieć, a tym bardziej pogodzić się z faktem, że Erling się nie odzywa.
– Syn sąsiada mówił mi przecież, że nie rozmawiał z Müllerem osobiście. Jakaś zołza z kwaśną miną wyrzuciła biednego chłopaka za drzwi. Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie: nie brakuje ci mężczyzny w łóżku?
Tiril szczerze wyznała Ester:
– Zaczęłam już o tym myśleć. Ale tylko trochę.
– Mogłabyś się zakręcić za synem sąsiada.
– Och, nie, nie jestem tego aż tak spragniona.
– Aha, już wszystko wiem – chytrze uśmiechnęła się Ester. – To przez tego diabelca, Anioła śmierci, jak go nazwałaś. Czarnoksiężnika. Tak, tak, przydałby nam się teraz. Poczarowałby trochę.
– Tak – westchnęła Tiril, ale prędko dodała – Ale nie w takim sensie jak myślisz.
– Czyżby? No tak, wspominałaś, że on nie został do tego stworzony, chociaż diabli wiedzą, o co ci chodziło.
– Ester podniosła się leniwie. – Mam ochotę na łyk jałowcówki. Głupia jesteś, że nie pijesz.
Przeszła do swej tajemnej izdebki po gliniane naczynie z jałowcówką. Zapasy wódki zdawały się niewyczerpane.
Nie wracała przez dłuższy czas, pewnie pociągała sobie w ukryciu, a Tiril pogrążyła się w myślach o erotyce w swym życiu, a raczej jej braku.
Kiedy jeszcze sypiała w szopie nad brzegiem, zdarzało się, że wieczorami długo leżała, wczuwając się w nowe prądy przenikające ciało, które przypominały tamte wywołane dotykiem Móriego. Delikatnie koniuszkami palców wodziła po szyi, czując, jak napięta skóra zaczyna drżeć, jak pulsuje, gdy przesuwała dłonie na brzuch i biodra, i niżej, na uda. Nigdy nie ośmieliła się dotknąć ich wewnętrznej strony, to było zbyt niebezpieczne, przerażające. I te sny, nie dające jej spokoju! Coraz częściej śniła o miłosnych schadzkach, które kończyły się zdyszanym oddechem i ciężką słodyczą w ciele. Miała jednak wrażenie, że jej podświadomość omija niebezpieczne obszary. Osoby zjawiające się w snach pozostawały niewyraźne, nie mogłaby nawet określić ich jako mężczyzn, nie wiedziała, kim ani czym były. Czasami istoty te przypominały elfy, prawie dzieci, czasami miały bardziej zwierzęcą postać, choć z całą pewnością nie były zwierzętami, zawsze jednak okazywały jej dobroć i nie naruszały spokoju ducha.
To wprawdzie irytowało, lecz jednocześnie dawało poczucie bezpieczeństwa.
Tiril nie była jeszcze gotowa, by przyznać się sama przed sobą, że interesuje ją ktoś konkretny. Dopiero stawała się kobietą.
Wróciła Ester i głośnym beknięciem przerwała jej intymne rozważania.
– Wiesz, kiedy pogoda się trochę uspokoi, mogłybyśmy wyprawić się na Sotrę i obie zafundować sobie odrobinę uciechy – zaproponowała, ciężko opadając na ławę.
– Ester, zapewniam cię, że…
Nagle Nero poderwał się i nastawił uszu.
– Pst! Słyszałaś? – szepnęła Ester. W jej oczach zapłonął nowy blask.
– Nie – odparła Tiril. – Akurat mówiłam.
– To teraz zamknij gębę!
Czekały w milczeniu. Nero podczołgał się pod drzwi. Widać było, jak jest spięty, ale najwidoczniej i on uszanował nakaz Ester. Tiril jednak poznała, że pies ze wszystkich sił powstrzymuje się od warczenia.
Ogień rzucał migotliwe cienie na nędzną izdebkę, którą Tiril usiłowała utrzymywać w jako takim porządku. Była to niemal syzyfowa praca, przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ Ester ciskała wszystko tam, gdzie stała, a lepkie dłonie wycierała w to, co akurat wpadło jej w rękę. Tiril na zimę musiała przeprowadzić się do chaty, w szopie na łódź za dużo było szpar, przez które wpadał wicher. Dzieliła teraz izbę z Ester i Nerem, jakoś się to układało. Sypiała na podłodze, na środku pomieszczenia, w jedynym dostępnym miejscu.
Nero za to bardzo sobie chwalił fakt, że jego ukocha: na pani zeszła nagle do bardziej psiego poziomu. Jego zdaniem miło było sypiać przytulonym do jej pleców, w ten sposób także ogrzewali się nawzajem. Dla wielu psów bliskość człowieka ma bardzo duże znaczenie, inne nic a nic to nie obchodzi.
W blasku ognia małe oczka Ester płonęły niepokojąco. Kobieta siedziała nieruchomo, pochylona w przód, jakby gotując się do skoku. Tiril nie bardzo mogła się zorientować, co się dzieje, ona bowiem niczego nie słyszała. Nie znała wyrażenia „żniwa w szalejącej burzy”, nic w tym dziwnego, wywodziło się ono z wód leżących bardziej na południu, gdzie, proceder, z którym się wiązało, był powszechniej uprawiany. „Reap the wild wind…”
Tak! Oto znów rozległ się ten dźwięk, który wcześniej usłyszeli Ester i pies: wystrzał armatni dobiegający z morza.
Ester natychmiast się poderwała.
– Nareszcie! – zawołała z radością. – Pospiesz się, Tiril!, Żar, weź trochę żaru do wiadra!
Potężna kobieta chwyciła swe rybackie ubranie i wybiegła w ciemność nocy. Nero nie odstępował jej na krok. Tiril wciąż nie wiedziała, o co chodzi, lecz wsypała trochę żaru do wiaderka i ruszyła za nimi.
Na zewnątrz było ciemno choć oko wykol. Gwałtowny powiew wichru rzucił nią o ścianę, deszcz siekł po twarzy.
– Ester? – zawołała, starając się przekrzyczeć wichurę. Nero poprowadził ją za sobą, wskazując drogę.
Kolejny wystrzał armatni sprawił, że Tiril wreszcie zrozumiała, w czym rzecz. Jakiś statek znalazł się w niebezpieczeństwie. Ester zmierzała do ogniska.
Tiril poczuła ogarniającą ją radość. Może uda im się uratować komuś życie!
Nero pociągnął ją ku wielkiemu, nigdy nie zapalanemu ognisku na północnym krańcu wyspy. Nareszcie więc miało zapłonąć! Wspaniale! Małe ognisko na południu paliło się nieustannie dzień i noc. Takie zobowiązanie wobec władz Ester odziedziczyła wraz z wyspą. Raz wspomniała, że zarabia nawet na tym parę groszy.
Teraz jednak ważniejsze było co innego: ratowanie statku, który nie mógł przybić do brzegu.
Kiedy Tiril pokonując wściekłe podmuchy nawałnicy doczołgała się na północne skały, Ester już tam była.
– Pospiesz się! – przywitała wrzaskiem dziewczynę. – Mam nadzieję, że drewno całkiem nie zamokło od tego przeklętego deszczu!