– Doskonale, moja kochana – powiedziała Ester. – Dbaj o Nera!
– Dobrze, a ty uważaj na siebie, Ester! I dziękuję, bardzo dziękuję za wszystko, co dla nas zrobiłaś!
– To ja ci powinnam dziękować, a teraz już idź, inaczej stara baba zacznie płakać.
Chwilę później Tiril i Nera przeszmuglowano na statek odpływający na Islandię.
Erling był smutny i wcale nie próbował tego ukrywać. Tiril jednak ogarnęła taka radość, że nawet nie zauważyła wyrazu jego twarzy.
Rozdział 9
Czy ciągle muszę uciekać? zastanawiała się Tiril. Stała na dziobie i patrzyła, jak statek rozcina zielone fale.
Najpierw uciekłam z domu, ponieważ napastował mnie mój przybrany ojciec. Potem prześladowali mnie dwaj mężczyźni, zmuszając w końcu do ucieczki na morze. A teraz uciekam przed prawem!
Przed prawem, ja?
Dlaczego, moje życie tak się skomplikowało? Jestem przecież spokojną osobą nie pragnę niczyjej krzywdy.
Może właśnie dlatego? Może powinnam być twardsza i bezczelniejsza?
Nie, tak nie potrafię, widocznie inaczej być nie może. Dopiero w połowie drogi na Islandię zaczęły nachodzić ją wątpliwości. Jej najgorętszym pragnieniem było pomóc Móriemu albo przynajmniej go zobaczyć. Czuła, że w pewnym sensie są ze sobą związani. Ale zapomniała o jednej bardzo ważnej sprawie: w jaki sposób go odnajdzie?
Nie wiedziała o Islandii nic poza tym, co opowiedział jej Móri. Trudno było sobie wyobrazić, że wyspa jest taka mała, by mogła podejść do pierwszego lepszego napotkanego człowieka i spytać: „Gdzie znajdę Móriego?”
A na domiar wszystkiego, jeśli dobrze zrozumiała, Móri nie było jego prawdziwym imieniem, tylko przydomkiem, w dodatku oznaczającym upiora. Upiora czarnoksiężnika…
Zadrżała, zdjęta nagłym lękiem, pochyliła się więc, by pogłaskać Nera. Jego obecność zawsze dodawała jej otuchy.
Dla porządnego i dumnego psa spędzenie tak długiego, czasu na statku nie było wcale łatwe. Pierwsze dni okazały się naprawdę kłopotliwe, szczęśliwie najwyższy maszt miał zapach odpowiadający psu i posłużył za drzewko. Tiril zawsze starannie sprzątała po ulubieńcu, żeby przypadkiem nikt na niego nie narzekał.
Ale tym akurat nie musiała się martwić. Nero stał się maskotką marynarzy, rozpieszczali go smakowitymi kąskami, tak więc przy braku ruchu istniało niebezpieczeństwo, że pies zbytnio się zaokrągli.
Tiril starała się przypomnieć sobie szczegóły opowieści, Móriego. Najlepiej by było, gdyby obrała za cel ów kościół, o którym Móri zawsze opowiadał w związku z Gottskalkiem Złym. Kościół Holar, tak go nazywał. Zwróciła się z prośbą o radę do dwóch Islandczyków, którzy byli na pokładzie. Owszem, istniały dwa kościoły o tej nazwie. Oba leżały na północy.
Tiril wyjaśniła, że chodzi jej o siedzibę biskupa.
Aha, w takim razie to Holar w Hjaltadalur. Położone dalej na północ. Będzie musiała jechać do Skagafjördhur. Pomogą jej nawiązać kontakt z pewnym człowiekiem, który może ułatwić jej podróż z Rejkiawiku. On ma konie i przewodników, w dodatku mówi trochę po norwesku.
Konie? przestraszyła się Tiril. Nigdy jeszcze nie dosiadała konia.
Cóż, będzie musiała się nauczyć jeździć konno. Na Islandii bez konia daleko się nie dotrze, a opłynięcie wyspy statkiem mogłoby trwać zbyt długo. Okrążenie półwyspu z Isafjördhur zajmuje wiele czasu.
Isafjördhur? W głowie Tiril coś zaświtało.
Oczywiście! Móri opowiadał o tym półwyspie. Mieszkali tam jego przodkowie, czarownicy Jonssonowie.
O, Móri!
Gdy wracała myślą do wspaniałych chwil, jakie przeżyli razem w domu w Laksevåg do oczu napływały jej łzy.
– Muszę się dostać do Holar jak najszybciej – oświadczyła islandzkim marynarzom.
Cały dzień zajęło Tiril zaprzyjaźnienie się z jej islandzkim konikiem. Zachwycony Nero nareszcie mógł biegać po wielkich otwartych przestrzeniach. Nieco gorzej było, gdy dotarli do terenów wypasu owiec: dopiero po wielu krzykach i połajaniach Nero pojął, że nie wolno mu gonić tych śmiesznych wielkich szczurów, bo pewnie tak myślał o owcach.
Wszystko skończyło się dobrze, Nero był bowiem spokojnym, przyjaźnie nastawionym do świata psem, po prostu podobało mu się, że zwierzęta przed nim uciekają. Niestety, Tiril, jego pani, bardzo się rozgniewała i skarcony pies długo chodził ze spuszczonym łbem. Miał dość rozumu, by nie podejmować pościgu za owcami.
– Dobry pies – stwierdził przewodnik. Mówił bardzo podobnie do Móriego, tylko o wiele trudniej było go zrozumieć. Tego dnia bardzo chwalił Tiril, że tak prędko nauczyła się szczególnego kroku islandzkich koników – tyltu.
Prędko, pomyślała skrzywiona, rozcierając obolałe pośladki. Może i tak, ale to się czuje! Polubiła jednak niedużego, silnego konika, który w charakterystycznym galopie zdawał się płynąć w powietrzu, nie podrzucając przy tym jeźdźca.
– Czy jesteśmy teraz w Kaldidalur? – spytała, pamiętając, co opowiadał jej Móri.
– Nie, nie.
– Sprengisandur?
– Ależ nie! Nie wypuszczam się na tak niebezpieczne trasy. Znajdujemy się o wiele dalej na zachód, jedziemy na północ wzdłuż Holtavordhurheidhi.
Zdaniem Tiril przeprawa i tak była męcząca, dziewczyna cieszyła się więc, że nie musi jechać przez Kaldidalur czy Sprengisandur, którą to podróż Móri wspominał jako koszmar.
Z początku niewiele rozumiała, co mówi do niej przewodnik. Był on starszym, zahartowanym w zmaganiach z przyrodą człowiekiem. Z czasem jednak nauczyła się wychwytywać pojedyncze słowa, dzięki wrodzonej inteligencji potrafiła wytropić ich etymologię, czyli pochodzenie. Wiedziała, na przykład, że słowo „far” – ojciec, w różnych językach brzmi podobnie: father, Vater, padre, pere. W ten sposób potrafiła zrozumieć słowa z różnych języków.
Trzeba się było, niestety, pogodzić z faktem, że istnieją pewne wyjątki od wszelkich reguł, na przykład słowo „motyl”. „Motyl” po norwesku to sommerfugl, po szwedzku – fjäril, po niemiecku Schmetterling, po francusku – papillon, po angielsku butterfly, a po rosyjsku – baboczka albo motylok.
Wkrótce jednak zrozumiała, jakich zasad powinna się trzymać w języku islandzkim, więc gdy zbliżali się do Islandii Północnej, mogła się już jako tako porozumiewać z przewodnikiem. Nie było oczywiście mowy o pełnych zdaniach, radzili sobie pojedynczymi słowami, no i za pomocą rąk i nóg.
Na szczęście zanim statek na Islandię odpłynął z Bergen, Erling zdążył przynieść Tiril z domu trochę ubrań. Wręczył jej także sakiewkę z monetami, prawdopodobnie wyjętą z własnej kieszeni. Dziewczyna miała z tego powodu wyrzuty sumienia, z drugiej jednak strony nie była wcale pewna, czy to jego pieniądze. Równie dobrze mogły pochodzić z jej spadku, Erling wspomniał przecież, że zajął się jej interesami. Była mu za wszystko ogromnie wdzięczna i nie wiedziała, jak ma dziękować.
A przecież mogła coś dla niego zrobić! Niestety, Tiril nigdy nie traktowała poważnie miłości Erlinga.
Islandia…
Owa fantastyczna, niezwykła kraina, w której dzieło stworzenia wciąż trwało, gdzie rzeki pojawiały się i znikały, a wnętrze Ziemi było w ciągłym ruchu.
Kraina Móriego.
Tiril już ją pokochała.
Ten kraj nie był podobny do niczego, co do tej pory dane jej było zobaczyć.
Widziała białą parę unoszącą się ze zboczy, stada małych dzielnych koników pokonujących przestrzenie i dzikie wodospady wypływające jakby z nicości. Kępki mchu czepiające się martwych pagórków lawy i kamienia w miejscu, gdzie – jak by się wydawało – nic nie zdołałoby wyrosnąć.
Mijali głębokie rozpadliny, w których błocko gotowało się i wrzało, i mroczne doliny, nad którymi zawisły ciężkie od deszczu chmury, a wyżej rozpościerała się tęcza, bo na niebie świeciło słońce. Jej przewodnik i trzy zapasowe konie rysowali się niczym świetliste postacie na granatowoantracytowym tle.