Выбрать главу

Powinna raczej powiedzieć: nawet ona mogła ich wy- czuć. Tak byłoby właściwiej.

Nieznane istoty wyczekująco otoczyły ludzi. Oczywiście pilnowały Móriego. On był ich panem.

Ale czy aby na pewno? Czy Tiril mogła wiedzieć, kto tu jest panem, a kto sługą?

Musi ich zobaczyć. Inaczej z ciekawości umrze.

Być może to właśnie by się stało, gdyby ich naprawdę zobaczyła… Ale oni przecież nie istnieją.

W świetle nadchodzącego poranka popatrzyła na Móriego. Okolicę spowił czarodziejski, szarawy półmrok.

Móri się nie poruszył, leżał w takiej samej pozycji jak przedtem. Miała jednak pewność, że żyje, od razu by się zorientowała, gdyby coś działo się nie tak. Byli sobie z Mórim tak bliscy, nawet Steinar to zauważył.

Móri w ciągu dnia sporo zjadł. Bardzo ją to cieszyło. Potrzebował teraz każdego grama pożywienia, jaki tylko mógł przyjąć, sprawiał bowiem wrażenie niebywale osłabionego. Bliskiego śmierci.

Zastanawiała się, jak długo by jeszcze żył, gdyby nie przyjechała. Z tego, co zrozumiała, chciał jedynie umrzeć.

Potem sam jednak powiedział, że pragnienie życia wróciło.

Przypomniawszy to sobie, odczuła radość w całym ciele.

Teraz mogła spokojnie zasnąć.

Rozdział 12

Opuścili północną krainę fiordów. Znaleźli się w drodze na południe, ku Rejkiawikowi.

Niewiele słońca oglądali podczas tej podróży. Pogoda im nie sprzyjała, deszcz lal na okrągło. Podczas drogi przez pole zastygłej lawy Nero znów miał kłopoty z łapami, Móri sporządził więc dla niego coś w rodzaju skarpet, pies był bowiem za duży, by wsadzić go na konia. Jedna z rzek wystąpiła z brzegów, zmuszając ich do długiego objazdu przez wyżynę, na której deszcz zamienił się w śnieg.

Tiril się przeziębiła i starała się trzymać jak najdalej od współtowarzyszy podróży, uważała bowiem, że Móri, tak osłabiony, nie powinien się zarazić.

Kłopotom nie było końca.

No, i ich towarzysze podróży…

Bezszelestni, niewidzialni, tłoczyli się wokół Móriego. Jak sępy, pomyślała Tiril. Czy to strażnicy z królestwa śmierci, oczekujący na sposobny moment, by rzucić się na jego ciało i duszę? A może ona wszystko to sobie po prostu wmawia?

Wiedziała, że Móri ma magiczny znak, czyniący duchy, upiory i inne strachy widzialnymi. Wiedziała nawet, gdzie go przechowuje. On jednak, śmiejąc się pobłażliwie, stwierdził, że to nie dla niej.

Tiril robiła co mogła, aby stan jego zdrowia się poprawił. Troszczyła się, by dostawał najlepsze kąski, choć niestety należało już zacząć oszczędzać pożywienie. Móri musiał mieć najwygodniejsze miejsce przy ognisku, najcieplejszą baranicę.

Sam Móri był zbyt oszołomiony, by się zorientować w poczynaniach Tiril. Inaczej z pewnością by protestował.

Steinar sam troszczył się o siebie. Przywykł wszak do tego od dawna. Ze zdziwieniem jednak obserwował, z jakim oddaniem młodziutka dziewczyna opiekuje się czarnoksiężnikiem i jak on, pomimo swego milczenia i zamknięcia, je odwzajemnia.

I Tiril, i Steinar dostrzegali, że Móri z każdym dniem czuje się lepiej. Twarz nie była już przerażającą upiorną maska, miał więcej sił i więcej chęci życia.

Czyżby chciał podjąć z nimi walkę? Z milczącymi, niewidzialnymi towarzyszami podróży?

Pewnego dnia w siekącym deszczu, na nieprzyjaznym terenie pokrytym nierówno lawa, pełnym na przemian głębokich rozpadlin i wielkich głazów, Tiril przeżyła nieprzyjemną przygodę. Zdarzyło się to tego dnia, kiedy zmuszeni byli zjechać z wybranej trasy i przeprawiać się przez trudny do przebycia odcinek drogi.

Steinar szedł przodem, prowadził konie, z których pozsiadali, ale pierwszy biegł Nero. Móri zamykał pochód.

Tiril straciła go z oczu, zniknął gdzieś wśród wysokich formacji lawy, podczas gdy ona, przecisnąwszy się przez wąską szczelinę, znalazła się już na płaskim terenie. Zaniepokojona o przyjaciela zaczęła się cofać.

Właśnie wtedy, wracając przez ciasną szczelinę, „ujrzała” ich.

Nie zobaczyła ich naprawdę, lecz wyczuła tak wyraźnie, jakby byli konkretnymi, namacalnymi istotami.

Było ich znacznie więcej, niż się spodziewała, pięcioro albo siedmioro, stali w szczelinie po obu jej stronach, opierali się o kamienie i nie chcieli jej przepuścić. Móri był ich własnością.

Nie mogła przejść. Jeden z nich stanął na środku i zagrodził jej drogę.

Milczący, nieruchomi, groźni… Wytworze myśli, wy-, tworze wyobraźni, zgiń, przepadnij!

Stanęła jedną nogą na nieco wyższym występie, prawie stopniu. Zgiń, przepadnij, nie wierzę w was!

Oddychała ciężko. Była śmiertelnie przerażona, ale nie zamierzała ustąpić.

Móri jest mój, chciała krzyknąć, lecz nie śmiała.

Właśnie wtedy on sam ukazał się na górze. Zatrzymał się jak wryty, w lot zorientował się w sytuacji.

– Tiril – nakazał ostrym, władczym głosem. – Natychmiast zawracaj, idź za Steinarem! Słyszałaś?

– A ty?

– Ja sobie poradzę. Idź! I nie odwracaj się!

Nie protestowała. Słyszała, że Móri mówi coś z wściekłością, tak samo władczo jak przed chwilą do niej, lecz jego słowa były całkiem niezrozumiałe.

W oczach Tiril zakręciły się łzy. Rozgniewał się na nią. A przecież chciała tylko jego dobra!

Wkrótce usłyszała jego kroki, dogonił ją. Chuda, sucha, chłodną dłonią ujął ją za rękę.

– Wybacz mi, Tiril! Naprawdę mnie wystraszyłaś. Miałem wrażenie, że…

– Że ich widzę? W pewnym sensie tak właśnie było. Potrafiłabym nawet powiedzieć, w którym miejscu stali. Cóż za głupstwa!

Móri głęboko westchnął. Wyczuła jego strach.

– Tiril… Najdroższa przyjaciółko. Jeśli podobna sytuacja się powtórzy, uciekaj. Błagam cię na wszystko, nie sprzeciwiaj się im! Ustąp. Obiecujesz? Inaczej nie zaznam chwili spokoju.

– Obiecuję, lecz bardzo niechętnie. Bo jestem ich ogromnie ciekawa. Bardzo chciałabym zobaczyć te istoty, choć przez moment. Pozwól mi na to, pozwól mi potrzymać przez chwilę twój magiczny znak!

– Nie, nie i jeszcze raz nie – rzekł stanowczo. – Prawie ich już widziałaś. To stanowczo za wiele.

– Jak uważasz – zgodziła się z żalem.

– Zrozum, niepokoję się o ciebie – powiedział, ściskając ją za rękę.

Te słowa rozgrzały jej serce.

Przedostatniego dnia wyprawy słońce nareszcie przebiło się przez pokrywę chmur i w jednej chwili wszystkie troski zbladły. Przeziębienie już tak nie dokuczało Tiril, z paskudnego kataru przekształciło się teraz w bardziej romantyczny kaszel, udało się jej też nie zarazić żadnego z mężczyzn.

Ostatnia noc, ostatni wieczór pod gołym niebem…

Dotarli już prawie do Rejkiawiku. Na zachodzie widać było morze. Deszczowa wilgoć wyparowała zdumiewająco szybko. Mech i porosty odzyskały swą słoneczną barwę, zmieniającą się w zależności od pogody.

Spokojnie mogli rozłożyć obóz w stałym miejscu Steinara, w którym były wszystkie możliwe wygody. Zjedli resztki prowiantu, konie pasły się spokojnie, a Nero, któremu łapy się wygoiły, szalał polując na wyimaginowane zające.

Na południu wznosiła się charakterystyczna sylwetka wygasłego wulkanu Esja. Na zachodzie widniały jakieś góry. Wszyscy bardzo się cieszyli, że koszmarna podróż powrotna dobiega końca. Następnego dnia mieli dotrzeć do Rejkiawiku.

Móri nalegał, aby Tiril wróciła do Bergen. Twierdził, że przed jej przybyciem nie miał po co żyć, a dziewczyna nie widziała powodów, by wątpić w jego słowa. Obraz jego wycieńczonego ciała na zawsze wrył się w jej pamięć, a zgasły wyraz twarzy mówił więcej niż słowa.

– Jeśli o mnie chodzi, nic już nie trzyma mnie tu, na ziemi, ściągnąłem na siebie tylko nieszczęście – powiedział jej. – Nie wiesz nawet, jak straszne, ale teraz ty wy- znaczyłaś mi zadanie, Tiril. Chcę żyć, dopóki się nie upewnię, że tobie nic nie grozi. Chcę wrócić razem z tobą i rozprawić się z twymi prześladowcami, a także z ludźmi, którzy stoją za nimi. Nie zaznam spokoju, dopóki nie będziesz mogła bezpiecznie żyć we własnym kraju.