Nie wspomniała mu wtedy, że przeciwko niej są teraz także władze i prawo, że oskarża się ją o piractwo. Była niewinna, lecz jak miała to udowodnić?
Wzruszyło ją bardzo, że Móri pragnie jej pomóc. Wszak jego także poszukiwano w Norwegii, ale chciał tam jechać ze względu na nią.
Dodał jednak, że później nie będzie już żyć wśród ludzi. Ogromnie ją to zasmuciło, musiała odejść, bo nie mogła powstrzymać cisnących się do oczu łez.
Ale to wydarzyło się wczoraj. Tego wieczoru, ostatniego, jaki przyszło im spędzić w drodze, jak zwykle po wieczornym posiłku ułożyli się na spoczynek, szczęśliwi, że deszcz nie leje się za kołnierz. Tiril zwykle kładła się w pewnej odległości od mężczyzn, lecz tego wieczoru teren na to nie pozwalał. Musiała przysunąć się blisko Móriego. Nie dotykali się wprawdzie, lecz jej zdaniem natychmiast zapanowała między nimi bardziej intymna atmosfera. Nero sapiąc z zadowolenia ułożył się między nimi. Kochał ich oboje, pomimo deszczu i obolałych łap czuł się w czasie tej podróży bardzo szczęśliwy.
Tiril nie bardzo była zachwycona zaistniałą sytuacją. Umyśliła sobie, że po cichu pożyczy magiczny znak Móriego, aby zobaczyć, kim są ci, którzy nie odstępują go na krok. Dobrze wiedziała, gdzie w jego sakwie podróżnej szukać czarodziejskiej runy. Niestety, plan się nie powiódł.
Rozczarowanie nie pozwalało jej usnąć. Usiadła.
– Ty też nie możesz spać, Tiril? – usłyszała spokojny, cichy głos Móriego.
– Tak. Zła jestem na Nera. Uniemożliwił mi wykradzenie twojego magicznego znaku, dzięki któremu mogłabym zobaczyć upiory.
Móri roześmiał się.
– Przynajmniej jesteś szczera. Ale nie nazwałbym ich upiorami. Wątpię więc, by mój znak zadziałał w tym wypadku.
– Ale przecież ty ich widzisz.
– Owszem, ale to zupełnie inna sprawa.
– Nic nie rozumiem.
Uniósł się na łokciu.
– Jeśli tego nie rozumiesz, najlepiej chyba będzie, jak ci wyjaśnię. Przysuń się bliżej!
– Nie mogę, Nero leży na moim okryciu.
– Nero nie jest przecież głazem z epoki lodowcowej!
Szeptem wydał rozkaz i pies przeniósł się za jego plecy.
– Dobrze, ułożył się na mojej derce. Teraz ja nie mogę się ruszyć.
Oboje zachichotali. Tiril zabrała okrycie i przyczołgała się bliżej. Móri wolną ręką starannie otulił ją owczą skórą i przyciągnął do siebie, aby mogli grzać się nawzajem.
Co prawda nie jest z nim już tak źle jak wtedy, gdy go znaleźliśmy, myślała Tiril, ale wciąż jest taki chudy. Podłożył jej ramię pod głowę, leżeli na plecach i patrzyli w gwiazdy, które podczas tej podróży nieczęsto mieli okazję widzieć. Tiril, nieco zdziwiona, stwierdziła, że są takie same jak w Bergen, a przecież podróż morzem wydawała się jej bardzo długa.
– Powiedz mi, Tiril – zaczął Móri z wahaniem. – Czy wiesz, jak zginął Mag-Loftur?
– Tak – odparła, czując nagłe ukłucie lęku. – Jakieś wielkie, straszne, szare owłosione ramię wyłoniło się z morza i wciągnęło w morską otchłań łódź, którą płynął. Ani po nim, ani po łodzi nie znaleziono żadnego śladu.
Usłyszała, że Móri wzdycha z ulgą. Wiedziała, co myśli. Gdyby to on podjął próbę wskrzeszenia z martwych złego biskupa…
– Pytanie, co jest lepsze – powiedział nagle.
– Tak ci źle?
– Przeżywam prawdziwe piekło na ziemi, Tiril. Kiedy mówię, że nie chcę już więcej żyć, to naprawdę tak myślę. Pragnę ci pomóc. Potem…
– Nie mogę tego słuchać – jęknęła.
– Wybacz mi! Nigdy się nie nauczę, że jest ktoś, kto się o mnie troszczy. Kto mnie lubi, chociaż nie ma dla mnie miejsca wśród ludzi.
Odnalazła jego rękę i mocno ją uścisnęła. Nie chciał jej puścić. Zrozumiała, że ma zamiar opowiedzieć jej o swych strasznych przeżyciach, choć wiele go to będzie kosztowało.
Aby zachęcić go do zwierzeń, cicho zapytała:
– Móri… Kim są ci, którzy nam towarzyszą? Jeśli w ogóle istnieją, jeśli ja nie oszalałam!
Wiatr od morza wydał się nagle lodowato zimny. Po tajemniczych pagórkach Islandii poniósł się jęk skargi. To wicher zawodził. Tiril wydało się, że brzmi w nim strach. Jakby nie chciał słuchać i bronił się przed opowieścią o innych wymiarach, tych poza światem ludzi i wiatrów.
Słyszeli ciężki oddech Steinara. Spał, nie było co do tego wątpliwości. Nero także zapadł w sen.
Móri rozpoczął opowieść od tej nocy, kiedy to zginął Mag-Loftur, a on sam spadał w otchłań, aż wreszcie udało mu się wezwać Nera, psa, z którym mógł nawiązać duchowy kontakt pomimo dzielącej ich odległości.
Rozdział 13
Móri, opowiadając Tiril o swych przejściach, przeżywał wszystko od nowa. Zrozumiał, w duszy ma ranę, która nigdy się nie zagoi i przez resztę jego dni ciągle będzie się otwierać i krwawić.
Ale o długości swego życia decydował on sam.
Trzej mężczyźni, narażając własne życie, z ogromnym wysiłkiem wydobyli go spod osuwającej się ziemi. Gorąco im dziękował. Wkrótce jednak rozpoczął się koszmar i w tym słowie nie było ani krzty przesady.
Wskazano mu niedużą izdebkę na poddaszu w szopie. Sądził, że tam będzie mu dobrze. Dopóki nie zasnął.
Wtedy się to zaczęło.
We śnie znów był na płaskowyżu. Wszystko wokół widział wyraźnie; przypuszczał, że znów wyszedł w noc. Chciał się obudzić, uciec stamtąd, lecz sen wciąż trwał.
Znalazł się dokładnie w tym samym miejscu co poprzedniej nocy i znów ziemia usunęła mu się spod stóp. Zabrakło jednak psiaka, który by go uratował.
Najdziwniejsze, że jednocześnie przebywał w kościele w Holar. Widział dawno zmarłych biskupów, stali z dłońmi wzniesionymi w górę. tym razem wszyscy odwróceni w jego stronę.
Ku Móriemu zmierzał biskup Gottskalk, jego stopy wciąż znajdowały się pod posadzka, ale przysuwał się coraz bliżej. Maga-Loftura ani młodego diakona nigdzie nie było widać. Móri znalazł się sam na sam z upiorami zmarłych duchownych.
Przemówił doń Gottskalk Okrutny, a jego głos poniósł się głucho pod sklepienie kościoła.
– Strzeż się, niepokorny, który złamałeś prawa życia i śmierci, aby zawładnąć moją mądrością! Nie wiesz nic o losie, jaki mnie spotkał!
Móri nie zdołał odpowiedzieć. Nagle usłyszał czyjś głos, monotonnie, z niezłomną siłą wypowiadający zaklęcia. Był to Mag-Loftur, lecz Móri go nie widział. Głos Loftura przemienił się we wściekły, pełen złości falset, a potem kościół zadrżał w posadach i uniósł się w powietrze. Poprzewracały się świeczniki.
Biskupi zniknęli, Móri poczuł, że kościół się przechyla, ziemia otworzyła się pod jego stopami, Móri znalazł się poza świątynią, ale nagle ujrzał ją pod sobą w dole, spadała, ginęła w otchłani. Teraz i sam Móri runął w dół, lecz zdołał uchwycić się występu skalnego. Niestety, kamień się ukruszył i Móri w ślad za kościołem obsunął się w przepaść.
Przez jakiś czas trwał w oszołomieniu, nie był w stanie określić, co się z nim dzieje. Nie wiedział, czy znajduje się w kościele, czy na zewnątrz, we śnie krzyczał ze strachu, ale nie przestawał spadać, widział, jak świece migocą i gasną, głęboko w dole majaczył dach kościoła, aż wreszcie cały budynek zniknął, pogrzebany przez osuwające się masy lawy.