– Rzeczywiście nasuwają się takie skojarzenia – przyznał niepewnie szyper.
Gdy odeszli od niego, Tiril mruknęła:
– Świetnie sobie z tym poradziłeś.
– Czy to naprawdę tak rzuca się w oczy?
– Daje się wyczuć że coś cię otacza. Chyba wszyscy zwracają na to uwagę.
Móri przez zęby syknął coś, czego nie zrozumiała. Ani nie chciała rozumieć.
Nie bardzo mieli czym zapłacić za podróż, ponieważ w sakiewce Tiril widać już było dno, ustalili więc z życzliwym kapitanem, że będą pracować na pokładzie. Tiril zobowiązała się pomagać kucharzowi, a Móri nie otrzymał stałych zadań. Obiecał pomagać tam, gdzie najbardziej będzie tego trzeba.
Przebywanie w kajucie załogi nie należało do przyjemności. Tiril rano i wieczorem starała się stawać prawie niewidzialna, lecz i tak nie uniknęła złośliwości dwóch łobuzów. Pozostali marynarze dali jej spokój, choć i oni nie byli zachwyceni obecnością kobiety w tym miejscu.
Koja była dostatecznie szeroka, by mogli się na niej zmieścić oboje z Mórim. Przywykli już do sypiania razem, podstawą ich związku była przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Po ciężkich dniach pracy zmęczenie dawało się we znaki i prędko zapadali w sen. Ze dwa razy tylko Tiril obudziła się w nocy i stwierdziła, że Móri nie śpi. Ale między nimi leżał Nero…
Wkrótce okazało się, że nieco się pomylili w ocenie intencji łobuzów. Obiektem ich agresji nie była wcale Tiril, lecz Móri. Nienawidzili go z całego serca za to, że ich przerażał i że tracili przy nim pewność siebie.
Tiril dobrze wiedziała, skąd się to bierze. Wielu na pokładzie twierdziło, że są obserwowani. Ze towarzyszy im ktoś, kogo nie widać.
Przypuszczali, że tajemniczy młodzieniec ma z tym coś wspólnego. Nero jednak zapewniał Móriemu, a właściwie im obojgu, ochronę.
Tiril gorąco pragnęła, by podróż wreszcie dobiegła końca.
Ze strażnika więźnia niewiele było pociechy. Złoczyńcy zakuto ręce i nogi w kajdany, lecz nie stanowiły one dla niego zbytniej przeszkody. Poruszał się swobodnie po pokładzie, podczas gdy strażnik spał zamroczony alkoholem. Drugi łotr, potężny, głupi marynarz, obdarzony głosem grubym i chropawym jak stępiona piła oraz mięśniami, od których trzeszczało płótno koszuli, stale powtarzał groźby pod adresem Tiril i Móriego. „Przeklęta strojnisiu, poczekaj niech cię złapię…” Szczególnie pomysłowy nie był, Tiril nie dawała się sprowokować. Uśmiechała się tylko leciutko i prędko schodziła mu z drogi.
Na Móriego jednak się uwzięli. Najgorsze, że zgadali się we dwóch, najprawdopodobniej dlatego, że nie mieli innych przyjaciół na pokładzie.
Tiril śmiertelnie się bała, że pogrążonemu we śnie Móriemu wbiją nóż pod żebro. Jedyną pociechą było to, że spali głębiej niż on. Liczyła także na czujność Nera.
Móri natomiast zachowywał kamienny spokój. Dodawał otuchy Tiril, znużonej długą, zdającą się nie mieć końca podróżą. Dłonie zrobiły jej się szorstkie od pracy w kuchni, kucharz bowiem uznał, że doskonale jest mieć kogoś do pomocy, w dodatku dziewczynę, i wysługiwał się nią nieprzyzwoicie, wyznaczając jej najcięższe prace. Tiril jednak przeszła niezłą szkołę u Ester, znała się na robocie, co bardzo dziwiło kucharza. Widać wszak było, że dziewczyna pochodzi z dobrego domu. I miała takiego ładnego psa, choć żebrał wprost nieprzyzwoicie.
Można powiedzieć, że Tiril i kucharz w pewnym sensie się zaprzyjaźnili. Bardzo różnili się od siebie, lecz szanowali nawzajem. Po pierwszym trudnym dniu pełnym przykrych komentarzy na temat rozpieszczonych panieneczek układało się im całkiem dobrze.
Niektórzy marynarze udawali, że nie dostrzegają dziewczyny, inni zasypywali ją pieprznymi żarcikami, chcąc się przekonać, ile zniesie.
Przeszkolona u Ester Tiril potrafiła wytrzymać bardzo wiele. Często umiała odpłacić taką samą monetą, uważała jednak, że grubiańskie zachowanie jej nie przystoi.
Móri bardzo ją za to chwalił, a wtedy rumieniła się z zadowolenia.
Zawsze starała się być miła dla marynarzy, uśmiechała się do nich i dużo się śmiała. Unikała tylko nieprzyzwoitych żartów.
Pod koniec podróży zrozumiała, że to głównie obecność Móriego odstrasza dwóch łajdaków. Rzecz jasna nie obyło się bez łapczywego wyciągania rąk i obmacywania w ciasnych przejściach, zawsze jednak zdołała się wyrwać natrętom, zresztą oni nie atakowali jej na serio. Bali się dziwnego Móriego.
Bo też i Móri przytłaczał swym widokiem. Piękny niczym upadły anioł, o oczach, w których odbijały się nieznane głębie i straszne tajemnice. Niezwykły uśmiech, zdradzający niesamowitą wiedzę, przerażał niekiedy nawet Tiril. Również dla niej Móri był tajemniczą postacią, chociaż znała go tak dobrze, przecież zwierzył jej się jako jedynej na świecie.
Mogła powiedzieć, że go kocha. Jej oddanie dla niego i przywiązanie śmiało można nazwać miłością.
Prawdą jednak było to, co często sobie myślała: Móriego nie da się kochać. Nie bardziej niż kocha się anioła śmierci. Czuła, że Móri ją oczarował, pociągał. Pozostawał jednak nieosiągalny jak istota przybywająca z innych wymiarów obcych ludziom. A po strasznych doświadczeniach z Islandii odsunął się od niej jeszcze bardziej.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale uwielbiała go, ubóstwiała niczym młodego boga.
Potrafiła jednak być dla niego czuła. Kiedy go odnalazła w maleńkiej izdebce na poddaszu w zagrodzie w północnej Islandii, wydał jej się taki kruchy. Odzyskał już swą siłę, lecz przyszło mu teraz dźwigać inny krzyż: znosić towarzystwo niewidzialnych istot, które nie odstępowały go na krok.
Ostatniego wieczoru przed przybiciem do brzegów Norwegii miała się też przekonać, że wciąż pozostawał kruchy.
Była w kambuzie, kiedy usłyszała hałas dobiegający z pokładu, krzyki i przekleństwa, odgłosy bijatyki, wściekłe szczekanie Nera.
Wraz z kucharzem wybiegli na pokład.
Pogoda zadziwiała niezwykłością, pomimo zmierzchu niebo na zachodzie było jasne jak w południe, unosiła się na nim osobliwa poświata. Światło nie było światłem słońca, pochodziło jakby z innego źródła, pod ciemnymi chmurami stało się niebieskozielone. Tiril nigdy nie widziała nic podobnego.
Więźnia i jego kompana przytrzymywali inni marynarze.
– Do kroćset, zabiję go! – wołał skazaniec. – Zabiję tego diabła, demona, bo coś strasznego jest z nim na pokładzie. Wyrzucimy go za burtę. Puśćcie mnie, do stu piorunów!
Móri leżał na pokładzie twarzą w dół. Spomiędzy ciemnych włosów sączyła się krew. Obok niego siedział Nero i przeciągle wył.
– Coście zrobili! – krzyknęła Tiril. – Coście zrobili memu najlepszemu przyjacielowi?
Uklękła przy nim.
– Odwiązali bom, który uderzył go w głowę – wyjaśnił szyper. – Kiedy przybiegliśmy, ciągnęli go już w stronę relingu. Zamkniemy ich w ładowni, nic innego nam nie pozostaje. Tak będzie najlepiej dla wszystkich.
Tiril zmoczyła szmatkę w czystej wodzie i ostrożnie przemyła tył głowy Móriego. Rana nie była głęboka, lecz przyjaciel nie odzyskiwał przytomności.
– Przeklęte durnie! – zawołała w najlepszym stylu Ester.
– Od dwóch tygodni walczę, aby wyzdrowiał, bo kiedy go znalazłam, bardziej był umarły niż żywy, a przez was cały mój wysiłek poszedł na marne! I po co to?
– On ma konszachty z diabłem! – zawył więzień.
– Z całą pewnością nie – zapewniła go Tiril. – Stoją za nim inne moce.
Wtrącił się jeden z marynarzy:
– Pewnie, że trochę się go boimy, bo on ma w sobie coś dziwnego, ale nigdy nie wyrządził nam krzywdy, przeciwnie. A te łotry narobiły nam tylko kłopotów. Zamknij ich, kapitanie, nie chcemy ich tu widzieć!