Każda kosteczka jego ciała zdawała się połamana, nie sposób było rozpoznać maści ani rodzaju sierści.
Zwierzę musiało znosić trudne do opisania cierpienia.
Bezradnie próbowała oczyścić najbardziej rozjątrzone rany, lecz od czego miała zacząć? Górna warga zwierzęcia była całkiem oderwana, zęby szczerzyły się w uśmiechu, który mógł się wydawać przerażający i złośliwy, gdyby nie bezdenny smutek w oku.
– Co mogę zrobić? Co robić? – szepnęła.
Podniosła kawałeczek mięsa przeznaczony dla Nera i podsunęła zwierzęciu.
Popatrzyło na nią przygnębione, a potem otworzyło pysk i ostrożnie przyjęło poczęstunek. Przy przeżuwaniu wyraźnie odczuwało ból.
Tiril zrozumiała wówczas, że pies – postanowiła myśleć o nim jak o psie – nie jest tylko wytworem wyobraźni. Zjadł to, co mu dała.
Ucieszona przysunęła miseczkę z wodą. Pies, najwyraźniej spragniony, pił długo, łapczywie. Kiedy miska była pusta, ułożył się z powrotem w tym samym miejscu. Ale ze spojrzenia, jakim obrzucił Tiril, płynął spokój i ufność.
Spostrzegła, że w jego ogólnym wyglądzie coś się zmieniło. Rany na łapach się zagoiły. Teraz rozpoznała w nim wilka. Tiril poczuła bezgraniczną radość.
– Dostaniesz jeszcze – powiedziała wzruszona. – Dostaniesz wszystko, co tylko zechcesz!
– Znakomicie się popisałaś – rozległ się czyjś głos. Brzmiał w nim nieskrywany podziw.
Podniosła głowę i na jednej z ukośnych belek podpierających ściany zobaczyła jakąś siedzącą postać. Prędko odwróciła wzrok.
Cóż to, na miłość boską, za istota? I dlaczego tak ją przeraziła, wygląd przecież miała w miarę normalny, a jednak wydała jej się paskudna i odrażająca.
Upłynęła dobra chwila, zanim zdała sobie sprawę, co tez czyniło zjawę taką straszną. To nastrój Tiril nagle się zmienił, ogarnęło ją przygnębienie, ponura rozpacz. Nie mogąc się powstrzymać, zawołała:
– Przepadnij! Nie zniosę tego, nie wytrzymam!
Mężczyzna westchnął.
– Wiem. Przykro mi, ale to nie moja wina.
Wyglądał prawie jak człowiek, lecz nie był człowiekiem. Jak mówił o nim Móri? „To”?
– Wybacz mi mój okrzyk, panie – poprosiła Tiril. – Wiem już, kim jesteś, wiem też, że kiedyś byłeś pięknym mężczyzną.
– To prawda.
– Byłeś nadzieją, która się rozwiała.
– Tak. Za każdym razem, gdy ludzie wszczynają wojnę lub wiodą prywatne boje, coś we mnie niszczeje i coraz trudniej patrzeć na mnie bez lęku.
Tiril w istocie nie mogła na niego patrzeć. Miała wrażenie, że każde spojrzenie rzucone na ową istotę kładzie na jej duszy niewypowiedziany ciężar i uchodzi z niej wszelka ochota do życia.
Chcę umrzeć, pomyślała. Bo nie ma żadnej przyszłości, ani dla mnie, ani dla Móriego, ani dla całej ludzkości. Pragnę śmierci!
Nie, nie wolno mi tak myśleć! Muszę być dobrą gospodynią, nie miałam ku temu okazji od czasu, gdy mieszkałam w Laksevåg. I nie wolno mi tracić nadziei!
– Czy zechcesz dzielić z nami nasze skromne pożywienie, panie? – spytała uprzejmie.
Podziękował jej ruchem dłoni, ale uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Jesteś dobrą dziewczyną – odezwał się kolejny głos za jej plecami.
Odwróciła się gwałtownie. Musiała odchylić głowę mocno do tyłu, by zobaczyć istotę, która za nią stała.
Pochylał się nad nią mężczyzna niezwykle wysokiego wzrostu, o szerokich ramionach. Głowę wysuniętą miał przód jak u kondora, ciężką, z przesadnie wysokim czołem i głęboko zapadniętymi oczyma. Mężczyzna był kompletnie łysy, ubrany w czarną szatę, może pelerynę.
Z twarzy wyczytać jednak się dało inteligencję, a także rozpoznać południowe rysy. Tiril natychmiast się zorientowała, z kim ma do czynienia. Pomimo jego niebywałej brzydoty – Tiril musiała się odwrócić, ponieważ Ogarnęły ją mdłości – poczuła dla niego pewną sympatię.
Popatrzyła na niego raz jeszcze, wstała i dygnęła.
– Ty jesteś nauczycielem Móriego, panie, prawda? Wielkim czarnoksiężnikiem rodem z Hiszpanii? Pomimo twej bladości dostrzegam pewne mauretańskie cechy, one właśnie naprowadziły mnie na tę myśl.
– Masz całkowitą rację – rzekła przerażająca postać, górująca nad nią niczym występ skalny, mogący w każdej chwili runąć w dół.
– I co… co myślisz o swym uczniu, panie? Czy okazał się godzien twojej pomocy?
– Móri jest najpotężniejszym z obecnie żyjących czarnoksiężników. Nierozsądnie jednak postępuje ze swym życiem, naraża je na wielkie niebezpieczeństwa.
– Wiem o tym – rzekła Tiril zasmucona. – Ale niełatwo nim kierować ani go upilnować.
– To prawda. Nie tylko ja tego doświadczyłem.
Ręką wskazał Tiril, że w niedużej izbie zaczyna robić się ciasno.
Dziewczynie zaparło dech w piersiach. Istota o prawdziwie nieziemskiej urodzie! Jasnowłosa kobieta spoglądała na Móriego z niepokojem i rezygnacją w oczach.
– Pomóżcie mu! – błagała Tiril. – Nie odbierajcie mu wsparcia duchów opiekuńczych, on tak rozpaczliwie potrzebuje was obojga!
Wcześniej zauważyła, że mężczyzna, ten, który pozostawił Móriego sam na sam ze złymi mocami, stoi za kobietą.
– On sam tego chciał – łagodnym głosem rzekła kobieta. – Wielu uważa, że magia to. prosta droga do szczęścia i władzy. W rzeczywistości jednak jest odwrotnie. Traci się więcej, niż można zyskać. Nic już nie możemy dla niego zrobić.
Spojrzenie Tiril skrzyżowało się ze wzrokiem opiekuna-mężczyzny. Długo.przyglądali się sobie badawczo. W końcu mężczyzna uśmiechnął się na znak, że zrozumiał, iż Tiril wie, kim on jest.
Nie padły jednak żadne słowa.
Jak cicho jest na zewnątrz!
Bergen spało. Także w niewielkiej izdebce zapanowała cisza. Tiril przenosiła wzrok z jednego gościa na drugiego.
Wbrew swej woli musiała przyznać, że wszystko, co opowiadał jej Móri, jest prawdą. Nie śniła. Czuła przewiew ciągnący po podłodze, ostry zapach myszy, słomy, smoły i starego stęchłego kurzu. Słyszała spokojne oddechy Móriego i Nera. Płomyki świec niespokojnie migotały.
Przybyli kolejni goście.
Tiril zaparło dech w piersiach. Ze strony dwóch kobiet nic jej nie groziło. Wciąż były piękne, lecz wkrótce miała je zniszczyć nienasycona chciwość ludzi i ich bezwzględność. Tak powiedziały Móriemu panie powietrza i morza.
Zaśmiała się krótko nerwowym śmiechem, graniczącym z histerią.
– Dobrze, że żadna ze złych mocy nie zdołała sforsować zapory – stwierdziła. – Inaczej one także by się tu znalazły.
– Z pewnością – odpad nauczyciel. – Ale twój pies uratował Móriego. Po raz kolejny! I do pewnego stopnia ty. Akurat w chwili, gdy złe moce miały się przedrzeć przez zwały chmur, ocaliła go myśl o twoim psie i o tobie. Spadł na dół.
– Ja? Ja ocaliłam Móriego?
– Tak. A raczej przywiązanie Móriego do ciebie. Bliskość, jaka was łączy.
Gdy spostrzegł, że się zmieszała, powiedział:
– Nie musisz się niczego obawiać z naszej strony. A jeśli odłożysz magiczny znak, który masz w kieszeni, nie będziesz musiała na nas patrzeć.
– Ach, oczywiście!
Tiril już wsunęła dłoń do kieszeni, kiedy ujrzała jeszcze jedną istotę. Odruchowo podniosła rękę do ust. żeby powstrzymać krzyk. Cofnęła się pod ścianę.
Nie musiała się długo zastanawiać, wiedziała, że ma przed sobą Nidhogga. Do tej pory krył się w cieniu, teraz jednak postanowił się pokazać.
Nie, to było więcej niż mogła znieść. Nidhogg z „Eddy” był przypominającą smoka istotą, która mieszkała pod ziemią i podgryzała korzenie Yggdrasilla, Drzewa Wszechświata. To stworzenie było czymś pośrednim między baśniowym potworem a człowiekiem. Żółtobiała, wydłużona twarz o długich ostrych zębach zdecydowanie należała do makabrycznego świata fantazji.