Christine pamiętała ją jako dziwne dziecko, zawsze chadzające własnymi drogami, popełniające okropne gafy na przyjęciach i, o zgrozo, głoszące własne opinie.
Co prawda wyrosła na ładniejszą, niż wszyscy się z początku spodziewali, Christine też było trochę jej żal, dziewczyna straciła wszak całą rodzinę, ale w jakiż nieprzyzwoity sposób! Carla popełniła samobójstwo, a tego Christine absolutnie nie mogła zrozumieć, panna miała wszak miłość Erlinga, czekała ją wspaniała przyszłość. A rodziców zamordowano! Takich rzeczy się nie robi, zwłaszcza jeśli pragnie się być zaliczonym do elity miasta.
Christine nie chciała nawet myśleć o plotkach krążących na temat Tiril. Podobno dziewczyna obracała się wśród biedoty, pielęgnowała chorych, nosiła im jedzenie. To, to… to przecież niebezpieczne, dla ciała i ducha.
Plotki głosiły także, że Tiril wałęsała się z bezpańskimi psami, miała nawet wśród nich jednego ulubieńca. Wszystko to razem sprawiało niezwykle wulgarne i prostackie wrażenie. I o kogoś takiego zabiegał wspaniały brat Christine!
Christine była bardzo z siebie zadowolona, że wyrzuciła tamtego chłopaka za drzwi. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego Erling tak bardzo się o to rozgniewał.
W związku z Tiril krążyła jeszcze straszniejsza pogłoska. Podobno dziewczyna utrzymywała związki z… z mężczyzną-czarownicą. Jak się nazywa ktoś taki? Czarnoksiężnik? I ten bezbożnik miał się ze dwa razy publicznie pokazać z Erlingiem!
Christine gorąco pragnęła, aby Tiril nigdy nie odnaleziono. I by nikt nigdy nie ujrzał już na oczy tego strasznego czarnoksiężnika.
Wzdrygnęła się i wyciągnęła puderniczkę. Musiała ładnie wyglądać w drodze do domu. Mogło się przecież zdarzyć, że spotka któregoś z kawalerów przechadzających się po Torvalmenningen.
Rozdział 4
Erling, jasnowłosy, szczery, otwarty młody człowiek z najlepszej rodziny, ze wspaniałymi widokami na przyszłość, był absolutnym przeciwieństwem Móriego.
Łączyła ich jedynie troska o Tiril.
Móri był, jak mówiła Tiril, dzieckiem Nocy i Śmierci. Miał bladą niczym kość słoniowa cerę kontrastującą z czarnymi niby węgle oczyma i okalającymi twarz włosami, niezwykle powolne ruchy, jak gdyby rytmem życia różnił się od innych śmiertelników, łagodny, niemal przerażający uśmiech…
Całą swą osobą niebywale kusił i pociągał.
Zarówno jednak Erling, jak i Tiril zwrócili uwagę na Jeszcze dziwniejszy element jego osobowości. Móri wznosił się ponad wszystko, co miało związek z ludzkimi uczuciami, takimi jak miłość, pożądanie czy erotyzm. Niezwykła siła bijąca odeń miała w sobie inne treści. Najtrafniejsze byłoby chyba przyrównanie jej do tęsknoty za śmiercią.
Tiril kochała go na swój sposób. Nie było to gorące pożądanie, gwałtowny pociąg fizyczny czy nawet platoniczna miłość. Nigdy nie zdołała nazwać uczuć, jakie dla niego żywiła. Od czasu do czasu przypominała sobie tę noc, gdy leżała chora, a on siedział przy jej posłaniu i gładził po piersi. Gwałtownie zareagowała na jego dotyk, ale jednak wówczas go nie pragnęła, uczucia, jakie nią targały, były zupełnie czymś innym. Przeraziła się wtedy do szaleństwa, jakby Móri miał ściągnąć ją w głąb otchłani, należącej do królestwa śmierci. Tęsknota za śmiercią może niekiedy mieć podłoże erotyczne, posmak łagodnej zmysłowości.
O tym jednak Tiril, rzecz jasna, nie wiedziała.
Tęskniła za swym przyjacielem Mórim. Tęskniła za spojrzeniem, jakie czasem jej posyłał, za pojawiającym się powoli uśmiechem. Za wszechwiedzą, malującą się w jego oczach. Za smutkiem, żalem, samotnością…
Ach, ta jego samotność, znacznie głębsza niż zwykłych ludzi! Móri był na całym świecie jedyny w swoim rodzaju, Tiril często o tym rozmyślała wtedy, gdy jeszcze znajdował się blisko niej. Samotność ta wiązała się w pewien sposób z przemijaniem czasu i przestrzenią kosmiczną, dana mu była wiedza nie przeznaczona dla zwykłych śmiertelników, pozwolił się wciągnąć wirowi, z którego nie był już w stanie się wyrwać.
Dlatego właśnie był taki niebezpieczny, Erling i Tiril ledwo to przeczuwali, nie mogli jednak zrozumieć, co tak ich w nim przerażało. Nikt nie powinien zapuszczać się na nieznane ścieżki, nie dające się objąć rozumem. Gdy jest się słabym, umysł odmawia posłuszeństwa. Gdy jest się silnym jak Móri, traci się kontakt ze światem ludzi.
Sam Móri być może jakoś by sobie z tym poradził. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że pociągnie za sobą innych.
Może dlatego szukał samotności?
Kiedy Tiril świtały w głowie takie myśli – zaledwie świtały, nigdy nie objawiając się jasno – miała wrażenie, że przez pokój przemykał lodowaty powiew i ciarki przebiegały jej po plecach.
Potem zawsze, sama nie wiedząc dlaczego, wybuchała płaczem.
Dotarcie na Islandię zajęło Móriemu sporo czasu.
Statki między Wyspami Owczymi a jego ojczyzną nie kursowały tak często, jak przypuszczał, w oczekiwaniu na połączenie zastała go zima. Musiał spędzić ją na Wyspach, na odludziu, mając za sąsiada starego człowieka. Nikt więcej nie wiedział o Mórim.
Dopiero wiosną następnego roku dotknął stopą owej niezwykłej nagiej wyspy, za którą tęsknił tak długo.
Cieszył się wszystkim, co tu zastał. Z rozkoszą wdychał powietrze, przesycone szczególnym zapachem porośniętych mchem pól wygasłej lawy. Chłód bijący od szczytów pokrytych wiecznym śniegiem był dla niego niczym strumień świeżości, niosący jednocześnie powiew pradawnych czasów.
Nie mógł natychmiast wyruszyć na północ Islandii, musiał czekać, aż zrobi się cieplej. Okres topnienia lodów jeszcze się nie skończył.
Niecierpliwość spalała mu duszę.
„Rödskinna”. Klucz do tajemnej mądrości, nie mający sobie równych.
Chcąc skrócić czas oczekiwania, postanowił odwiedzić swego starego przyjaciela, wielebnego Eirikura z Vogsos.
Przybył jednak za późno. Z goryczą przyjął wieść, że sira Eirikur Magnusson już nie żyje. Wiadomość ta napełniła Móriego ogromnym żalem, wiele bowiem miał z nim do omówienia, wielu rad potrzebował, tyle przecież zobaczył i przeżył w nieznanym, dalekim kraju, Norwegii.
Udało mu się tylko porozmawiać z jednym ze służących wielebnego. Sługa, chociaż już starzec, doskonale pamiętał Móriego – któż zresztą mógłby go nie pamiętać? Uradował się widokiem młodego przybysza i tym, że będzie mógł mu wszystko opowiedzieć.
– Sira Eirikur był naprawdę wspaniałym człowiekiem – zaczął z przejęciem. – Jednym z najbardziej wielkodusznych. Potrafił jednak trochę za dużo, i ty, i ja dobrze o tym wiemy, Móri.
Móri pokiwał głową.
– Jaki był jego koniec?
– No, wszyscyśmy się trochę bali. Kochaliśmy go bardzo i lękaliśmy się, że być może po śmierci trafi… wiesz, gdzie.
– Tak, rozumiem.
– Ale nasz drogi, uczony pastor był przewidujący. Na łożu śmierci wskazał, kto ma nieść jego trumnę. Ja byłem jednym z wybranych – dodał staruszek z nieskrywaną dumą. – Sira Eirikur twierdził, że w chwili, gdy będziemy wynosić trumnę z kościoła, rozpęta się gradobicie. Prosił, by dopóki trumna nie zostanie wniesiona z powrotem do kościoła, nie stawiać jej ani przez moment na ziemi. Wówczas burza gradowa ucichnie. Później, jak mówił, nad kościołem ujrzymy dwa walczące ptaszyska, białe i czarne. Gdyby walkę wygrał biały ptak i siadł na kościelnej wieży, oznaczałoby to, że naszego drogiego pastora należy pogrzebać na cmentarzu, w poświęcanej ziemi. Gdyby jednak zwyciężył czarny ptak i przysiadł na dachu kościoła, pastora należało pochować poza murami cmentarza, znaczyłoby to bowiem, że jest stracony.