Zawstydzony staruszek zaśmiał się i otarł nos.
– Jak tak mówił, to myśleliśmy, że postradał zmysły…
– Ejże, chyba nie. – Móri spojrzał na niego łagodnie.
– No tak. Jeśli chodziło o pastora, to można się było po nim spodziewać wszystkiego. To, czym się zajmował, to nie były błahostki. Postąpiliśmy więc dokładnie tak, jak nam nakazał. I wyobraź sobie, Móri, wszystko prze,, biegło zgodnie z jego przewidywaniami: grad zaczął sypać: jak groch, nadleciały też ptaki. Stoczyły prawdziwą bitwę. Zwycięstwo odniósł biały i sira Eirikur spoczął na cmentarzu.
– Tego nigdy bym nie pomyślał – rzekł Móri zdziwiony.
– My także nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Widać Pan Bóg ulitował się nad nim, ale bo też i nasz wielebny uczynił wiele dobrego.
– Oczywiście. Był szlachetnym człowiekiem, nigdy go nie zapomnę: A jaki los spotkał jego przyjaciółkę, Disę? Czy przyszło jej tańcować w piekle?
– Stokkseyri-Disa? – Starzec zaśmiał się dobrodusznie. – Nie, ona jeszcze żyje. A jej kuzyn, Thormodhur Torfason, został znanym historykiem jak jego ojciec. Może i to wyznaczy im drogę do piekła, skąd mogę wiedzieć?
– Rzeczywiście, dziejopisarze potrafią zapewne kłamać i zmieniać bieg historii według własnego uznania – uśmiechnął się Móri. – Teraz jednak muszę ruszać dalej, zmierzam do siedziby biskupiej w Holar na północy.
– Drogi na razie nieprzejezdne. Możesz zostać u mnie, mam dosyć miejsca po tym, jak żona umarła, a dzieci się wyniosły. Hm… powiedziałeś, Holar? Jeszcze ci nie wywietrzała z głowy… – Ściszył głos do szeptu: -… ta księga?
– Nie, najwidoczniej nie. Musi należeć do mnie. Sira Eirikur uprzedził mnie i zaklęciami wydobył „Gråskinnę”. Na szczęście pozwolił mi ją przeczytać i uczyć się z niej. Ale „Rödskinna” jest moja. To ja wskrzeszę złego biskupa Gottskalka i wydrę mu księgę.
– Strasznie wyglądasz, Móri, kiedy oczy tak ci się świecą. Ale jeśli zależy ci na zdobyciu tej księgi, to musisz się pospieszyć. Powiadają, że jeden z tamtejszych uczniów doskonale zna się na czarach i pragnie tego samego.
W spojrzeniu Móriego pojawił się niepokój.
– Nie wolno do tego dopuścić. Muszę natychmiast tam wyruszyć!
– Wstrzymaj się do czasu, aż da się przebyć rzeki, inaczej się utopisz.
Jak diakon z Myrka, pomyślał Móri.
– Masz rację – przyznał. – Na razie muszę być cierpliwy.
Cierpliwości jednak mu nie starczyło. Myśl o tym, że ktoś mógłby go uprzedzić, dręczyła go uporczywie i wyruszył w drogę za wcześnie. Rezultat był taki, że na wyżynie znalazł się w pułapce, okrążony przez dwie rzeki. Ostatkiem sił zdołał uratować siebie i konia z rwących nurtów.
Opóźniło to jeszcze bardziej jego podróż, zwłaszcza że zapadł po tej przygodzie na zapalenie płuc i długo chorował na pustkowiu.
Wreszcie jednak dotarł do Holar.
Nie śmiał jechać wprost do Szkoły Łacińskiej, wolał najpierw rozpytać o to, co się tam dzieje.
Mieszkańcy Hjaltadalur chętnie opowiadali, wzburzeni i przerażeni pogłoskami o pewnym szalonym młodzieńcu, diakonie w Holar.
Młody człowiek zwał się Loftur Thorsteinsson. Powiadano, że z wielkim zapałem oddawał się studiom nad czarną magią i dlatego mówiono o nim Mag-Loftur. Wielu innych uczniów wciągał w zakazane eksperymenty, chociaż tamtym z reguły nie udawało się nic ponad najprostsze sztuczki. Loftur zachęcał swych kolegów do posługiwania się magią i wykorzystując ich, sprawdzał własne umiejętności. W przeciwieństwie do swych kolegów był niebezpiecznie zdolny.
Wielce to zaniepokoiło Móriego. Z zasłyszanych opowieści wynikało, że Mag-Loftur mógł wskrzesić czarami złego Gottskalka.
Siedział w chacie u jednego z chłopów i słuchał parobków, opowiadających z zapałem.
– Kiedyś, około świąt Bożego Narodzenia – mówili jeden przez drugiego – Mag-Loftur miał wracać do domu, do rodziców. Wziął wtedy jedną z dziewek służących, podkuł ją, osiodłał i dosiadł jak konia. Musiała zawieźć go tam i z powrotem. Dziewczyna długi czas nie wstawała potem z łóżka, tak bardzo ucierpiała. Dopóki jednak Loftur żył, nie mogła nikomu opowiedzieć o tym, co zaszło, on bowiem zapobiegł temu, rzucając na nią urok.
– Skąd więc o tym wiecie? – dopytywał się Móri.
Parobcy zerknęli na siebie z ukosa. Oczy niezwykłego przybysza przerażały ich nie na żarty.
– On sam o tym opowiadał – szepnął jeden.
Przechwałki, pomyślał Móri.
– Mówcie dalej.
– Innym razem dziewczyna służąca spodziewała się dziecka za sprawą Maga-Loftura, lecz on czarami spowodował jej śmierć.
– Jak do tego doszło? – spytał Móri, z każdą chwilą czując się bardziej nieswojo.
– Do obowiązków dziewczyny należało wynoszenie popiołu z kuchni – pospieszył z wyjaśnieniem drugi z parobków. – Aby uczynić pracę łatwiejszą, popiół wynosiło się w dużym, przypominającym koryto naczyniu, w którym mieściło się go sporo. Loftur, aby jeszcze bardziej ulżyć dziewczynie, czarami otworzył przed nią ścianę. Dziewkę jednak tak przeraziły zaklęcia, że przechodząc zawahała się na moment i ściana zamknęła się wokół niej. Rok później, kiedy mur rozwalono, znaleziono szkielet stojącej kobiety, obok niej stos popiołu, a w brzuchu kosteczki nie narodzonego dziecka.
To znaczy, że Mag-Loftur jest tu już od kilku lat – zauważył Móri.
– Tak, ale to młody człowiek, nie zaczął jeszcze trzeciego krzyżyka.
Cóż, jeśli przebywa tu od tak dawna, nie jest powie- dziane, że ma zamiar wskrzesić biskupa właśnie teraz, pomyślał Móri trochę uspokojony.
Parobcy mieli jeszcze coś do dodania:
– Za to, co zrobił, Mag-Loftur otrzymał upomnienie od dziekana, Thorleifura Skaftasona, najwyższego wówczas dostojnika kościelnego w Holar. Nawet to jednak nie zmusiło Loftura do zmiany postępowania. Rozpoczął walkę z dziekanem, lecz nie mógł wyrządzić mu żadnej krzywdy, bo i duchowny znał się na czarach. Mag-Loftur postanowił, że nie zakończy studiów, dopóki nie przeczyta całej pierwszej „Gråskinny”, tej z Holar, i nie nauczy się jej na pamięć.
Ja także znam „Gråskinnę”, triumfował w duchu Móri. I potrafię więcej od ciebie, Magu-Lofturze. Znam też na pamięć drugą „Gråskinnę”, tę, która znajduje się w Skalholt, księgę wielebnego Eirikura. Wątpię, byś i ty zdążył ją przeczytać! A już na pewno nie znasz zaklęć Jonssonów.
Przynajmniej więc na razie góruję nad tobą wiedzą.
Móri z wielką ostrożnością zbliżał się do Holar. Nie chciał popędzać tego Loftura, zależało mu, by go uprzedzić.
Im bliżej jednak był Holar, tym bardziej niepokojące wieści do niego docierały.
Mag-Loftur zwracał się z prośbą o radę do wielu czarnoksiężników, żaden jednak nie wiedział więcej niż on. (Widać nie słyszałeś o mnie, pomyślał nie bez złośliwości Móri). Mag-Loftur zdziwaczał i zrobił się taki złośliwy, że koledzy zaczęli się go bać. Nie śmieli mu się w niczym sprzeciwiać, choć odczuwali przerażenie.
Móri zyskał sprzymierzeńca ze Szkoły Łacińskiej.
Pewnego dnia młodziutki diakon przyniósł mu nieprzyjemne wieści.
Oto Mag-Loftur, znając odwagę chłopaka, zwrócił się do niego z prośbą o pomoc we wskrzeszeniu biskupów z zamierzchłych czasów.
Móri, usłyszawszy to, poczuł, że ciarki przebiegły mu po kręgosłupie.
– Mów – nakazał chłopcu. – Mów dokładnie, co ci powiedział.