– To automat – poinformowała Lisa. Kiepskie wieści, ale oczekiwane.
– Gdzie on jest?
– W galerii handlowej Grand Mercado w Bala-Cynwyd.
– W galerii handlowej?
– Tak.
– Jesteś pewna?
– Tak podają.
– Gdzie jest ta galeria?
– Nie mam pojęcia. Myślisz, że w tej książce podają, że „pomiędzy Searsem a Victoria’s Secret”?
Nie było w tym sensu. Galeria handlowa? Porywacz zaciągnął Chada Coldrena do galerii i zmusił do krzyknięcia w słuchawkę?
– Dzięki, Liso.
Myron rozłączył się i obrócił w stronę ganku. Tuż za nim stał Win. Ze splecionymi rękami, jak zawsze w swobodnej pozie.
– Zadzwonił porywacz – poinformował Myron.
– Podsłuchałem.
– Łatwiej bym go wytropił z twoją pomocą.
– Nie.
– Nie chodzi o twoją matkę, Win.
Win nie zmienił miny, ale zmienił się wyraz jego oczu.
– Uważaj – rzekł tylko.
Myron pokręcił głową.
– Muszę jechać. Przeproś w moim imieniu.
– Przyjechałeś tu zdobyć klientów – przypomniał Win. – Przyznałeś, że zgodziłeś się pomóc Coldrenom, licząc, że zostaniesz ich agentem.
– I co z tego?
– Jesteś niezwykle blisko pozyskania najlepszego młodego golfisty na świecie. Rozum nakazuje, żebyś został.
– Nie mogę.
Win rozplótł ręce i pokręcił głową.
– Zrobisz coś dla mnie? – spytał Myron. – Sprawdzisz, czy marnuję czas?
Win nie zareagował.
– Jak ci wspomniałem, Chad użył karty bankomatowej.
– Tak.
– Zdobądź taśmę z nagraniem tej transakcji. Być może się okaże, że Chad sfingował to porwanie.
Win zawrócił do ganku.
– Spotkamy się wieczorem w domu – powiedział.
Rozdział 8
Myron zaparkował w galerii handlowej i sprawdził godzinę. Miał za sobą długi dzień. Była za kwadrans ósma. Stosunkowo wcześnie. Wszedł przez sklep Macy’s i od razu wypatrzył dużą tablicę z planem. Automaty telefoniczne oznaczono niebieskimi symbolami. W sumie naliczył ich jedenaście. Dwa znajdowały się na dole przy wejściu od południa. Dwa na piętrze przy wejściu od północy. Siedem w kompleksie gastronomicznym.
Centra handlowe to kwintesencja geograficznej równości wszystkich stanów Ameryki. Dzięki dużym lśniącym supermarketom z rzęsiście podświetlonymi sufitami Kansas dorównuje Kalifornii, a Nevada – New Jersey. Nigdzie nie jest tak amerykańsko. Niektóre sklepy w środku co prawda różniły się od siebie, lecz nie za bardzo. Athlete’s Foot i Foot Locker, Rite Aid i CVS, Williams-Sonoma i Portery Barn, Waldenbooks i B. Dalton, Gap, Banana Republic, Old Navy (zbiegiem okoliczności należące do jednego właściciela), kilka anonimowych z obuwiem, Radio Shack, Victoria’s Secret, galeria sztuki z dziełami Gormana, McKnighta i Behrensa, antykwariat, dwa sklepy z płytami – wszystkie w oprawie z Orwellowskiego, lśniącego chromem neoromańskiego forum z tandetnymi fontannami, obfitością marmurów, rzeźb jak z poczekalni dentysty, bezzałogowych okienek informacyjnych i sztucznych paproci.
Siedzący przed sklepem z elektrycznymi organami i pianinami pracownik w źle dopasowanym mundurze marynarskim i kapitańskiej czapce grał na organach Muskrat Love. Na usta cisnęło się pytanie, gdzie jest Toni Tenille, ale Myron go nie zadał. Było zbyt oczywiste. Organy w centrach handlowych? Kto je tam kupuje?
Myron szybko minął sklep spółki z ograniczoną, nieograniczoną bądź mocno nadwerężoną odpowiedzialnością. Potem Jeansy Plus albo Minus, a może Tylko Koszule, Tylko Spodnie, Podkoszulek City lub jakiś podobny. Wszystkie wyglądały z grubsza tak samo. Wszystkie zatrudniały chudych, znudzonych nastolatków, podpierających półki z towarami z entuzjazmem eunuchów zaproszonych na orgię.
Po galerii pałętało się mnóstwo sztubaków – „tak się tylko kręcę, stary” – ubranych… superowo. W jego oczach, choć trąciło to rasizmem na odwyrtkę, wszystkie te białe chłopaki wyglądały jak spod sztancy. Spodnie wory. Białe podkoszulki z rękawkami. Niezasznurowane czarne trampki za sto dolarów. Na ogolonych głowach naciągnięte nisko baseballówki że zmyślnie wykrzywionymi daszkami. Chudzi. Patykowaci. Długoręcy, długonodzy. Nawet w lecie bladzi jak postacie z portretów Goi. Z wadami postawy. Z oczami, które nie patrzą wprost na ciebie. Oczami rozbieganymi. Lekko wystraszonymi.
Minął zakład fryzjerski Ciach-ciach, z nazwy bliższy klinice chirurgicznej niż salonowi piękności. Upiększaniem w Ciach-ciachu zajmowały się dziewczyny – sporządniałe bywalczynie galerii – oraz chłopcy o imieniu Mario, potomkowie ojców o imieniu Sal. W oknie salonu siedziały dwie klientki. Jednej robiono trwałą, drugiej rozjaśniano włosy. Co za przyjemność siedzieć w oknie fryzjerni na oczach całego świata, który patrzy, jak farbują i ondulują ci loki?
Ruchomymi schodami, sunącymi przez sztuczny ogród z plastikowymi pnączami, wjechał na górę do klejnotu koronnego galerii handlowej – gastroramy. W tej chwili było tam pustawo, bo obiadowe tłumy dawno odpłynęły. Kompleksy gastronomiczne są uosobieniem amerykańskiego wielonarodowego tygla. Z potrawami włoskimi, chińskimi, japońskimi, meksykańskimi, bliskowschodnimi (albo greckimi), delikatesami, daniami z kurczaków, barem fast foodowym w stylu McDonalda (przyciągającym najwięcej klientów), pijalnią mrożonych jogurtów i paroma, stworzonymi przez marzycieli śniących o dorównaniu Rayowi Krocowi, oryginalnymi przedsięwzięciami kulinarnymi o nazwach: Etiopska Ekstaza, Szwedzkie Klopsy Svena, Curry i Synowie.
Myron sprawdził numery siedmiu automatów. Wszystkie wydrapano. Nie dziwota, zważywszy na to, jak traktowali je współcześni. Ale i nie problem. Wyjął komórkę i wystukał numer. Telefon zadzwonił natychmiast.
Proszę bardzo!
Ten dalszy, na prawo. Myron podniósł słuchawkę i upewnił się.
– Halo? – powiedział i usłyszał siebie w komórce. – Cześć, Myron, miło cię słyszeć – rzekł do mikrofonu i na tym poprzestał.
Jeszcze było za wcześnie na takie głupoty.
Odwiesił słuchawkę i rozejrzał się. Stolik nieopodal okupowała grupka bywalczyń galerii. Siedziały ścieśnione w opiekuńczym kręgu niczym kojoty podczas rui.
Najlepszy widok na telefon był ze Szwedzkich Klopsów Svena. Myron podszedł do stoiska, które obsługiwało dwóch mężczyzn. Smagłych brunetów z wąsami a la Saddam Husajn. Na plakietce jednego widniało imię Mustafa. Na plakietce drugiego imię Achmed.
– Który z panów to Sven? – spytał. Nie ubawił ich.
Spytał o automat. Nie pomogli mu. Mustafa burknął, że zarabia na życie i nie patrzy na automaty, Achmed zaś zrobił gest i zaklął w obcym języku.
– Nie jestem poliglotą, ale to chyba nie było po szwedzku. Przeszyli go morderczymi spojrzeniami.
– Na razie. Zareklamuję wasz lokal wszystkim przyjaciołom – powiedział i obrócił się w stronę stolika dziewcząt.
Wszystkie szybko spuściły oczy, jak spłoszone szczury w blasku latarki. Ruszył ku nim. Zaczęły strzelać spojrzeniami tam i siam, sądząc, że patrzą ukradkiem. Doszła go kakofonia ściszonych głosów: „O kurde! Kurde! Kurde! Idzie tu!”.