Выбрать главу

Myron pokręcił głową. Każda dyscyplina sportu miała własny żargon, jednakże mowa golfowa była równie niezrozumiała jak suahili. Była rapem bogaczy.

Ale w taki dzień jak dziś – gdy na bezchmurnym niebie świeciło słońce, a letnie powietrze pachniało jak włosy ukochanej – Myron poczuł się bliższy komunii duchowej z golfem. Wyobraził sobie to pole bez widzów, ciszę i spokój, które zwabiają mnichów buddyjskich do pustelni na szczytach gór, skoszoną trawę, tak gęstą i zieloną, że samego Boga skusiłaby do ganiania na bosaka. Nie znaczyło to jednak, że stał się wyznawcą golfa – przeciwnie, pozostał niedowiarkiem zawziętym jak heretyk – niemniej na krótką chwilę dojrzał, co takiego w tej grze usidla i bez reszty zniewala ludzi.

Kiedy dotarł do czternastej zielonki, Jack Coldren szykował się właśnie do uderzenia z odległości czterech i pół metra. Dianę wyjęła palik z dołka. Na prawie wszystkich polach golfowych świata „palik”, czyli tyczkę, wieńczy chorągiewka. Ale nie w Merion. W Merion na jej szczycie wisiał koszyk. Nikt właściwie nie wiedział dlaczego. Win wyskoczył z historią o dawnych szkockich wynalazcach golfa, noszących lunche w koszykach na kijach, które z czasem zaczęto wykorzystywać do oznaczenia dołków, Myronowi jednakże wywód, ten pachniał nie tyle prawdą, co klechdą. W każdym razie członkowie klubu Merion bardzo się szczycili swoimi koszykami na patykach. Golfiarze.

Myron spróbował podejść bliżej Jacka Coldrena, by przekonać się, czy rzeczywiście ma tygrysią „iskrę w oku”. Mimo wczorajszych sporów z Winem świetnie wiedział, jakie nieuchwytne cechy odróżniają wrodzony talent od mistrza. Żądza zwycięstwa. Serce. Wytrwałość. Jego przyjaciel mówił o tych cechach tak, jakby były czymś złym. Nie były. Przeciwnie. Win powinien to wiedzieć najlepiej. Mocno parafrazując i przekręcając znany polityczny cytat: ekstremizm w dążeniu do doskonałości nie jest grzechem.

Jack Coldren minę miał spokojną, beztroską i nieobecną. Najwyraźniej był w transie. Udało mu się odizolować, wcisnąć w próżnię, w której nie ma miejsca dla tłumu, wysokiej nagrody, słynnego pola, następnego dołka, obezwładniającego napięcia, wrogiego konkurenta, odnoszącej sukcesy żony ani porwanego syna. W próżnię ograniczoną do kija, małej piłeczki z wgłębieniami i dołka. Wszystko inne rozmyło się jak sekwencja snu w filmie.

Oto Jack Coldren w stanie czystym. Golfista. Gracz, który chce zwyciężyć. Pożąda zwycięstwa. Myron rozumiał to. Też znajdował się kiedyś w takiej próżni, w jego przypadku złożonej z pomarańczowej piłki i metalowej obręczy – w świecie, z którego nigdy się całkiem nie wyplątał. Czuł się tam dobrze, pod wieloma względami najlepiej. Win nie miał racji. Zwycięstwo nie było nic niewartym celem. Nobilitowało. Jack dostał od życia cięgi. Zmagał się i walczył. Obrywał i cierpiał. A jednak się podźwignął i z dumnie podniesioną głową dążył do powetowania sobie niepowodzeń. Ilu dostaje podobną możliwość? Ilu dostaje szansę wspięcia się choćby na krótko na takie wyżyny, na przeżycie równie wspaniałych chwil? Ilu taka wewnętrzna nieugaszona pasja wypełnia treścią marzenia i rozgrzewa serca?

Jack Coldren uderzył. Pochłonięty zastępczą przyjemnością, która z magnetyczną siłą przyciąga widzów do sportu, Myron patrzył, jak piłka zatacza wolno łuk w stronę dołka. Wstrzymał oddech, a kiedy wpadła w otwór w ziemi, poczuł, jak w oku zbiera mu się łza. Jack zaliczył dołek o jedno uderzenie poniżej limitu. Dianę Hoffman zacisnęła dłoń w pięść i zrobiła gest pompowania. Przewaga lidera znów wzrosła do dziewięciu punktów.

Coldren spojrzał na wiwatującą publiczność. Pozdrowił widzów uchyleniem kapelusza, ale ich nie zobaczył. Wciąż był w transie. Walczyłby z niego nie wypaść. Na moment napotkał wzrokiem oczy Myrona. Myron odkłonił się, życząc mu, by nie wracał do rzeczywistości. Pozostań w transie, pomyślał. W tym transie wygrywa się turnieje. W tym transie synowie nie wysadzają w powietrze życiowych marzeń ojców.

Przeszedł wzdłuż szpaleru przenośnych toalet – dostarczonych przez firmę o nie całkiem trafnej nazwie Royal Flush (Królewski Strumień) – i ruszył w stronę alei Korporacyjnej. Wśród nabywców biletów na turnieje golfa obowiązywała bezprzykładna hierarchia. Oczywiście rozmaite podziały istniały na większości aren sportowych – niektórzy mieli lepsze miejsca, inni wstęp do lóż, a nawet miejsca przy samym boisku. Tam jednak wręczałeś bilet osobie sadzającej gości lub bileterowi i siadałeś. W przypadku golfa natomiast okazywałeś swoją wejściówkę cały dzień.

Zwykli widzowie (czytaj: chłopi pańszczyźniani) paradowali z nalepkami na koszulach, czymś w rodzaju szkarłatnej litery – piętna. Inni z zawieszonymi na szyjach plastikowymi plakietkami na metalowych łańcuszkach. Sponsorzy zaś (czytaj: panowie feudalni) z czerwonymi, srebrnymi lub złotymi, w zależności od wniesionych sum. Były też inne karty wstępu, dla rodzin i znajomych graczy, dla członków klubu Merion, dla jego działaczy, a także dla związanych z golfem agentów sportowych. Wszystkie one przesądzały o dostępie ich właścicieli do różnych miejsc. Na przykład wejść na aleję Korporacyjną mogli tylko posiadacze kolorowych kart, a do tworzących ją ekskluzywnych namiotów, strategicznie usytuowanych na wzgórzach jak kwatery generalskie w starym filmie wojennym, jedynie ci ze złotymi.

Aleję Korporacyjną wytyczał rząd namiotów sponsorowanych przez różne potężne firmy. W teorii zapłacenie co najmniej stu tysięcy za czterodniowe wynajęcie namiotu miało na celu wyeksponowanie sponsorów i wywarcie wrażenia na klientach. W rzeczywistości szyszki z wielkich korporacji mogły dzięki temu obejrzeć turniej za darmo. Co prawda, do namiotów zapraszano zwykle grono ważnych klientów, zawsze jednak przewijali się tam dyrektorzy i prezesi firm sponsorujących. Stutysięczna opłata za wynajem stanowiła zaledwie część wydatków. Nie uwzględniała bowiem kosztów jedzenia, drinków, obsługi, nie wspominając o lotach pierwszą klasą, luksusowych apartamentach hotelowych, długich limuzynach et cetera dla grubych ryb i ich gości.

Chłopcy i dziewczęta, potraficie powiedzieć: „Kasa wprawia w ruch ten świat?”. Mowa.

Myron podał nazwisko ładnej młodej kobiecie w namiocie Lock-Horne’ów. Wina jeszcze nie było, ale przy stole w kącie siedziała Esperanza.

– Wyglądasz jak z krzyża zdjęty – powitała go.

– Może. W każdym razie czuję się paskudnie.

– Co się stało?

– Napadło mnie trzech ćpunów z nazistowskimi tatuażami i łomami.

Esperanza uniosła brew.

– Tylko trzech?

Ta kobieta tryskała humorem. Opowiedział jej o starciu, z którego ledwie uszedł cało.

– Rozpacz – rzekła, kręcąc głową. – Czarna rozpacz.

– Tylko nie roń nade mną łez. Nic mi nie będzie.

– Znalazłam żonę Lloyda Rennarta. Jest jakąś artystką, mieszka w Jersey, nad morzem.

– Są wieści o jego zwłokach?

Pokręciła przecząco głową.

– Sprawdziłam strony NVI i Treemaker w Internecie. Dotąd nie wystawiono świadectwa zgonu.

Myron utkwił w niej wzrok.

– Żartujesz.

– Nie. Mogło jeszcze nie trafić do Internetu. Inne biura są zamknięte do poniedziałku. Ale to, że go nie wystawiono, o niczym nie świadczy.

– Dlaczego? – spytał.

– Zanim ogłosi się śmierć jakiejś osoby, musi minąć określony czas od jej zniknięcia – wyjaśniła Esperanza. – Nie wiem ile… pięć czy więcej lat. Jednak często najbliższy krewny takiej osoby składa wniosek o uznanie jej za zmarłą, żeby móc otrzymać pieniądze z ubezpieczenia i spadek. Tylko że Lloyd Rennart popełnił samobójstwo.