Chcąc zachęcić ją do wyznań, Myron lekko skinął głową.
– Masz rację. Po odegraniu taśmy przekonałam się, że Jackowi nie można ufać. On też sobie nie ufał. Nawet w obliczu groźby, że zabiją mu syna, zaliczył osiemnasty dołek. Poszłam za nim. Powiedziałam mu tam, na polu, co myślę. Rozpłakał się. Obiecał, że postara się przegrać. Ale… – zawahała się, ważąc słowa – był jak ten tonący z twojego przykładu.
Myronowi nie udało się przełknąć śliny, miał za sucho w gardle.
– Jack chciał się zabić. Musiał zginąć. Odsłuchałam taśmę. Słyszałam groźby. I nie miałam wątpliwości: jeżeli wygra, Chad umrze. Wiedziałam coś jeszcze.
Zamilkła i spojrzała na Myrona.
– Co? – spytał.
– Wiedziałam, że wygra. Win miał rację, w jego oczach znów zapłonął ogień. Nie ogień, wielki pożar, nad którym nie mógł zapanować.
– Dlatego go zastrzeliłaś.
– Chciałam zabrać mu broń. Zranić go. Zranić poważnie. Tak żeby już nie mógł grać. Bałam się, że w przeciwnym razie porywacz będzie więził Chada w nieskończoność. Głos na taśmie brzmiał desperacko. Ale Jack nie oddał pistoletu ani nie mógł mi go wyrwać. Dziwna sytuacja. Nie puszczał i patrzył na mnie. Tak jakby na coś czekał. Położyłam palec na spuście i pociągnęłam – powiedziała całkiem wyraźnie Linda. – Broń nie wypaliła przypadkowo. Miałam nadzieję, że go nie zabiję, tylko poważnie ranie. Strzeliłam. Strzeliłam, żeby ocalić syna. A Jack zginął.
Zamilkła.
– Potem wróciłaś. Po drodze zakopałaś pistolet. Zobaczyłaś mnie w krzakach. Weszłaś do domu i skasowałaś taśmę.
– Tak.
– Dlatego tak szybko wydałaś oświadczenie dla prasy. Policja nie chciała nagłaśniać morderstwa, ty musiałaś je ujawnić. Żeby porywacze dowiedzieli się o śmierci Jacka i wypuścili Chada.
– Miałam wybór: syn albo mąż. – Linda obróciła się twarzą do Myrona. – Co byś zrobił na moim miejscu?
– Nie wiem. Ale wątpię, czybym go zastrzelił.
– „Wątpię”? – powtórzyła ze śmiechem. – Powiedziałeś, że Jack był w stresie, a ja? Nie spałam, roztrzęsiona, wewnętrznie rozdarta, przerażona jak nigdy w życiu i wściekła na męża, że zniweczył szanse syna na sukcesy w naszej ukochanej dyscyplinie sportu. Nie miałam się nad czym zastanawiać, Myron. W grę wchodziło życie mojego dziecka. Musiałam działać.
Skręcili w Ardmore Avenue i minęli w milczeniu Klub Golfowy Merion. Patrzyli przez okno na łagodnie pofałdowane morze zieleni, poprzerywane czystymi, białymi wyspami piasku. Myron przyznał, że to wspaniały widok.
– Wydasz mnie? – spytała Linda, choć znała odpowiedź.
– Nie mogę. Jestem twoim adwokatem – odparł.
– A gdybyś nie był moim adwokatem?
– Nic by to nie zmieniło. Victoria przedstawiłaby tyle uzasadnionych wątpliwości, że wygrałaby sprawę.
– Nie to miałam na myśli.
– Wiem – odparł i zamilkł. Nie doczekała się odpowiedzi.
– Jestem ci obojętna, wiem, ale mówiłam serio. Moje uczucia do ciebie były prawdziwe.
Nie powiedzieli więcej ani słowa. Myron wjechał na podjazd. Policja nie dopuściła mediów. Przed domem czekał Chad. Uśmiechnął się do matki i ruszył ku niej biegiem. Linda otworzyła drzwiczki i wysiadła. Zapewne padli sobie w ramiona, lecz Myron tego nie zobaczył, bo szybko wycofał samochód.
Rozdział 42
Drzwi otworzyła Victoria.
– W sypialni – powiedziała. – Proszę za mną.
– Jak się czuje?
– Dużo spała. Ale aż tak bardzo nie cierpi. Czuwa nad nią pielęgniarka, a w pogotowiu jest kroplówka z morfiny.
Wystrój wnętrza okazał się skromniejszy, nie tak bogaty, jak się Myron spodziewał. Meble i poduszki w jednolitym kolorze. Białe ściany bez nadmiaru ozdób. Sosnowe szafki z wytworami rękodzieła przywiezionymi z wakacji w Azji i Afryce. Od Victorii wiedział, że Cissy Lockwood uwielbiała podróże.
Zatrzymali się w drzwiach. Myron zajrzał do środka. Matka Wina leżała w łóżku. Znać było po niej wyczerpanie. Nie była w stanie unieść głowy spoczywającej ciężko na poduszce. Do ręki miała podłączoną kroplówkę. Na jego widok zdobyła się na łagodny uśmiech. Też uśmiechnął się w odpowiedzi. Kątem oka zobaczył, że Victoria daje znak pielęgniarce. Pielęgniarka wstała, wyminęła go. Wszedł do środka, drzwi się zamknęły.
Zbliżył się do łóżka. Cissy oddychała z trudem, płytko, jakby powoli się dusiła. Nie wiedział, od czego zacząć. Widział już umierających, ale ich śmierć – odmienna od tej – była gwałtowna i szybka, gaśli od jednego, potężnego podmuchu. Patrzył na umierającą. Życie wyciekało z niej kroplami jak z tego woreczka z kroplówką, światło w oczach przygasało niepostrzeżenie, a ścięgna i organy chrzęściły, zżerane przez bezwzględną, obłąkaną, agresywną bestię, która nią zawładnęła. Cissy położyła dłoń na jego dłoni. Uścisk miała zaskakująco mocny. Nie była wychudzona ani blada. Mięśnie wciąż pracowały, a letnia opalenizna zbladła tylko trochę.
– Już wiesz – powiedziała. Skinął głową. Uśmiechnęła się.
– Skąd?
– Na podstawie różnych drobiazgów. Niechęci Victorii do mojego grzebania w przeszłości. Dawnych grzeszków Jacka. Pani uwadze, rzuconej niby od niechcenia, że tamtego dnia Win miał grać w golfa z Jackiem. Przede wszystkim jednak od pani syna. Gdy usłyszał o naszej rozmowie, odparł, że teraz już wiem, dlaczego nie chce mieć nic wspólnego z matką i Jackiem. Dlaczego z panią, mogłem zrozumieć. Ale z Jackiem?
Jej pierś lekko zafalowała. Zamknęła na chwilę oczy.
– Jack zrujnował mi życie – zaczęła. – Dobrze wiem, że był tylko psotnym nastolatkiem. Gorąco mnie przeprosił. Przysiągł, że nie wiedział, iż mój mąż jest w rezydencji. Był pewien, że usłyszę nadchodzącego Wina i ukryję się. „To był żart” – powiedział. Zwykły żart. Nie zmniejsza to jego winy. Przez niego straciłam syna. Musiał ponieść konsekwencje.
Myron skinął głową.
– Zapłaciła pani Lloydowi Rennartowi, żeby przeszkodził Jackowi wygrać tamten turniej.
– Tak. To i tak zbyt mała kara za rozbicie naszej rodziny, ale nic więcej nie mogłam zrobić.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Win. Myron poczuł, że Cissy Lockwood puszcza jego dłoń. Załkała. Nie zawahał się ani chwili. Odwrócił się bez słowa i wyszedł.
Umarła trzy dni później. Win siedział przy niej do końca. Dopiero gdy wydała ostatnie słabe tchnienie, gdy jej piersi przestały wreszcie wznosić się i opadać, a twarz zastygła w maskę – ostateczną, bezkrwistą maskę śmierci – wyszedł na korytarz.
Win spojrzał na czekającego tam Myrona. Twarz miał spokojną i beztroską.
– Nie chciałem, żeby umarła samotnie – powiedział. Myron próbował opanować drżenie.
– Przejdę się.
– Mogę coś dla ciebie zrobić, Win?
Win zatrzymał się.
– Prawdę mówiąc, tak.
– Powiedz co.
Tego dnia zaliczyli w Merion trzydzieści sześć dołków. Tyle samo następnego. A trzeciego dnia Myron zaczął wreszcie załapywać, o co chodzi w tej śmiesznej grze.