– Nie jest, jeśli się go w tym pokoju napastuje – odparł Myron. – Nie jest, jeśli twierdzi, że ktoś wtargnął do tego pokoju, korzystając z dodatkowego klucza, który dano mu w recepcji.
Pan Blef jedzie do Filadelfii!
– Nie mamy dodatkowych kluczy – oświadczył Lipwitz.
– Jednak ten ktoś jakoś go zdobył. Uśmiech pozostał. Grzeczny ton również.
– Gdyby tak istotnie było, proszę pana, przyjechałaby policja.
– Nie pomoże mi pan, to zaraz do nich wpadnę.
– Chce pan wiedzieć, czy ten młody człowiek – Lipwitz wskazał na zdjęcie Chada – tu się zatrzymał?
– Tak.
Uśmiech recepcjonisty nabrał mocy. Mało brakowało, a Myron osłoniłby oczy.
– Jeżeli pan mówi prawdę, to ten młody człowiek sam może potwierdzić, czy tu był. Ja nie jestem do tego potrzebny.
Myron nie zmienił miny. Nowy kierownik Zajazdu Dworskiego przechytrzył pana Blefa.
– Owszem – potwierdził, w lot zmieniając taktykę. – Wiem, że tutaj był. Zadałem pytanie wstępne. Policja też żąda podania nazwiska, mimo że je zna. Żeby od czegoś zacząć.
Pana Blefa zastąpił pan Improwizator.
Stuart Lipwitz wyjął kartkę i przystąpił do pisania.
– To nazwisko i numer telefonu prawnika Zajazdu Dworskiego – powiedział. – Dopomoże panu rozwiązać wszelkie problemy.
– Nie usunie ich pan osobiście? Nie zadba o komfort klienta?
– Proszę pana. – Lipwitz pochylił się do przodu, zachowując kontakt wzrokowy. W jego głosie i minie nie było śladu zniecierpliwienia. – Mam być szczery?
– Wal pan.
– Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo.
– Dzięki za szczerość.
– Nie, to ja panu dziękuję. I zapraszam znowu.
– Jeszcze jedna dewiza prostytutek?
– Słucham?
– Nic takiego. Czy ja też mogę być szczery? – spytał Myron.
– Tak.
– Jeżeli nie powie mi pan, czy widział tego chłopca, to mogę panu przywalić w twarz. Bardzo mocno.
Pan Improwizator „wyszedł z nerw”.
Drzwi otwarły się z rozmachem i do środka wtoczyła się spleciona parka. Kobieta bez żenady miętosiła krocze partnera.
– Na gwałt potrzebujemy pokoju! – zawołał mężczyzna.
– Macie państwo kartę bywalców? – spytał Myron.
– Co?
– Do widzenia. Życzę panu miłego dnia – pożegnał go uśmiechnięty Stuart Lipwitz i z odnowionym uśmiechem zwrócił się do wijących się ciał: – Witam w Zajeździe Dworskim. Nazywam się Stuart Lipwitz. Jestem nowym kierownikiem.
Myron poszedł do wozu. Na parkingu wziął głęboki oddech i spojrzał za siebie. Wizyta w Zajeździe Dworskim wydawała się tak nierealna jak opisy porwania przez obcych (z pominięciem badania odbytu). Wsiadł do wozu i zadzwonił na komórkę Wina. Chciał mu tylko zostawić wiadomość. Ale ku jego zdumieniu przyjaciel odebrał telefon.
– Wysłów się – rzekł śpiewnie.
Myrona natychmiast zbiło z tropu.
– To ja – bąknął.
Win milczał. Nie cierpiał oczywistości. „To ja” było kompletną stratą czasu. Znał przecież jego głos. Gdyby nie znał, „To ja” nic by mu nie powiedziało.
– Myślałem, że na polu golfowym nie odbierzesz telefonu – usprawiedliwił się Myron.
– Jadę do domu się przebrać – wyjaśnił Win. – A potem obiaduję w Merion. – Członkowie filadelfijskiej socjety nie jadali obiadów, oni obiadowali. – Przyłączysz się?
– Nie odmówię.
– Chwileczkę.
– Tak?
– Jesteś odpowiednio ubrany?
– Bez zarzutu. Myślisz, że mimo to mnie wpuszczą?
– Brawo, bardzo śmieszne. Zapiszę to sobie, jak tylko skończę się śmiać. Zaczynam szukać pióra. Tak mnie rozbawiłeś, że pewnie zaraz się właduję na pierwszy z brzegu słup telegraficzny. Dobrze chociaż, że umrę z weselem w duszy. Cały Win.
– Mamy sprawę – rzekł Myron.
Milczenie Wina bardzo ułatwiło mu zadanie.
– Opowiem ci o niej przy obiedzie.
– A do tego czasu rosnące napięcie i zaciekawienie będę gasił koniakiem.
Win rozłączył się. Na pewno ci się spodoba, pomyślał Myron. Nie zdążył przejechać mili, gdy zadzwoniła komórka.
– Porywacz znów się odezwał – oznajmił Bucky.
Rozdział 4
– Co powiedział?
– Chcą pieniędzy.
– Ile?
– Nie wiem.
– Nie wie pan? – zdziwił się Myron. – Jak to? Nie powiedzieli?
– Chyba nie – odparł Bucky. W tle rozległ się jakiś hałas.
– Gdzie pan jest?
– W Merion. Telefon odebrał Jack. Wciąż jest w szoku.
– Telefon odebrał Jack?
– Tak.
– Porywacz zadzwonił do Jacka w Merion? – spytał z jeszcze większym zdziwieniem Myron.
– Tak. Może pan tu przyjechać? Łatwiej to będzie wyjaśnić.
– Już jadę.
Od obskurnego motelu Myron dotarł na autostradę i wjechał w zieloność. Mnóstwo zieloności. Przedmieścia Filadelfii pełne są dorodnych trawników, wysokich krzewów i cienistych drzew. Aż dziw, że leżą tak blisko gorszych ulic. Także tutaj, jak w większości miast, triumf święciły jaskrawe podziały. Pamiętał, że gdy przed dwoma laty wybrali się z Winem na mecz Eagles, w drodze na Stadion Weteranów przejeżdżali przez dzielnicę włoską, polską, afroamerykańską. Miał wtedy wrażenie, że te etniczne mniejszości są oddzielone od siebie – znów niczym w serialu Star Trek – niewidzialnymi potężnymi polami siłowymi. Miasto Braterskiej Miłości, Filadelfia, zasługiwało niemalże na miano Małych Bałkanów.
Skręcił w Ardmore Avenue. Do klubu Merion pozostała mila. Powrócił myślami do Wina, zadając sobie pytanie, jak przyjaciel zareaguje na rodzinne związki z tą sprawą.
Pewnie nie za dobrze.
Przez tyle lat ich znajomości Win tylko raz wspomniał o matce.
Na trzecim roku studiów na Uniwersytecie Duke’a, po powrocie do akademika z dzikiej imprezy studenckiego bractwa, podczas której wyżłopano rzekę piwa. Myron nie miał „mocnej głowy”. Zwykle dwie szklaneczki wystarczałyby gotów był całować z języczkiem toster. Winił za to rodziców – kiepsko znosili trunki.
Inaczej było z Winem, który chyba od małego wychował się na sznapsach. Napoje wyskokowe prawie wcale na niego nie działały. Ale na tamtej imprezie zaprawiony spirytusem poncz nawet jemu nieco poplątał nogi. Dopiero za trzecim razem udało się Winowi otworzyć drzwi ich wspólnego pokoju.
Myron od razu padł na łóżko. Sufit nad jego głową zawirował z zawrotną szybkością. Zamknął oczy. Przerażony, wpił się rękami w posłanie i przytrzymał. Zbladł jak ściana. Żołądek ścisnęły mdłości. Zastanawiał się, kiedy puści pawia; modlił się, żeby jak najprędzej.
Ech, urok studenckich balang.
Przez czas jakiś milczeli. Myron nie wiedział, czy Win zasnął. Może wyszedł. Zniknął w mroku nocy. A może nie przytrzymał się wirującego łóżka dość mocno i siła odśrodkowa wyrzuciła go przez okno w życie pozagrobowe.
– Spójrz na to – przeciął ciemności głos.
Coś spadło mu na pierś. Myron odważył się puścić jedną ręką łóżko. Dobrze, na razie nie zleciał. Wymacał przedmiot i podniósł go w górę. W świetle od okna – uniwersyteckie kampusy są oświetlone jak świąteczne choinki – zobaczył, że to zdjęcie. Kolorowe, gruboziarniste, wyblakłe, lecz na tyle wyraźne, by rozpoznać drogi samochód.