Выбрать главу

Paul przyjrzał się dokładniej czerwonawym pręgom na ramionach zabitego.

– Zdaje się, że go wychłostano – powiedział i przekręcił ciało z powrotem na plecy. – Spójrzcie na tę dziwną szramę. – Wskazał bladą cienką kreskę na podbrzuszu Indianina. – Nie do wiary, ale wygląda to na bliznę po wyciętym wyrostku.

Z drugiego brzegu rzeki nadpłynęły dwie pirogi. Szaman, z głową przystrój ona wspaniałym pióropuszem, oznajmił, że grób jest gotowy. Trout przykrył zwłoki kocem i wraz z Gamay sterującą pontonem przeholował biało-niebieską pirogę na drugi brzeg. Trout z Ramirezem przenieśli zwłoki sto metrów dalej i pogrzebali je w płytkiej mogile w dżungli. Szaman otoczył grób czymś, co wyglądało jak kości drobiu, i ostrzegł zgromadzonych, że miejsce to jest odtąd tabu. Na koniec puścili pustą pirogę z prądem rzeki.

– Daleko dopłynie? – zapytał Paul patrząc, jak błękitno-biała łódź rusza wolno w swą ostatnią podróż.

– Kawałek stąd są bystrzyny. Jeżeli nie rozbije się na skałach lub nie utkwi w zielsku, to dopłynie do morza.

–  Ave atque vale! – rzekł Paul Trout, przytaczając starą rzymską sentencję, wypowiadaną na pożegnanie ze zmarłym. – Witaj i żegnaj.

Wrócili na brzeg rzeki. Gramoląc się z pontonu, Ramirez pośliznął się na mokrej ziemi.

– Nic się panu nie stało? – spytała Gamay.

– No proszę, złe duchy już wzięły się do dzieła – odparł Hiszpan, krzywiąc się z bólu. – Pewnie zwichnąłem nogę. Przyłożę zimny kompres, ale proszę pomóc mi dojść do domu.

Z pomocą Troutów dokuśtykał do domu i przyrzekł, że zawiadomi lokalne władze o morderstwie. Nie spodziewał się jednak z ich strony żadnej reakcji. W tym kraju nadal wielu uważało, że dobry Indianin to martwy Indianin.

– No cóż – powiedział, ożywiając się. – Co się stało, to się nie odstanie. Zajmę się naszą dzisiejszą kolacją.

Troutowie powrócili do swojego pokoju i umyli się do kolacji. Deszczówka, którą Ramirez gromadził w cysternie na dachu, służyła do kąpieli pod prysznicem. Gamay najwyraźniej nie mogła uwolnić się od myśli o zabitym Indianinie, bo gdy tylko wytarła się ręcznikiem, spytała:

– Pamiętasz tego zamrożonego człowieka, którego znaleziono w Alpach?

– Oczywiście – odparł Paul, leżąc na łóżku w płaszczu kąpielowym. – Pochodził z epoki kamiennej i zamarzł na kość w lodowcu.

– Na podstawie narzędzi i rzeczy, które miał przy sobie, można było wyobrazić sobie, jak się wówczas żyło. Tutejsi tubylcy znajdują się właśnie na etapie epoki kamiennej. Ale naszego Indianina z niebieską twarzą ulepiono z innej gliny. Jak się nauczył wytwarzać podobne rzeczy? Gdyby na takie narzędzia natrafiono przy człowieku z lodowca, wiadomość o tym znalazłaby się na pierwszych stronach gazet. Już widzę nagłówki na pierwszych stronach gazet: “Prapraszczur z zapalniczką!”

– Może prenumeruje “Młodego technika”?

– A do tego “Małego majsterkowicza”. Gdyby nawet dostawał co miesiąc wskazówki, jak zrobić różne pomysłowe narzędzia, to skąd wytrzasnąłby takie materiały?

– Może oświeci nas w tej mierze przy kolacji doktor Ramirez. Mam nadzieję, że apetyt ci dopisuje – odparł Paul, patrząc przez okno.

– Umieram z głodu. A bo co?

Bo przed chwilą widziałem dwóch tubylców, nieśli tapira do ogniska.

4

Kiedy Austin wszedł do wielkiego magazynu stacji morskiej w San Diego, w nos uderzyła go potworna woń bijąca od trzech wielorybów, których oświetlone zwłoki leżały na lorach. Stojący przy drzwiach młody marynarz ocenił, że imponujący, barczysty mężczyzna z dziwnymi białymi włosami to na pewno oficer w cywilu. Dlatego też, kiedy przybysz podał mu swoje nazwisko, wyprężył się na baczność.

– Marynarz Cummings – przedstawił się. – Pewnie zechce pan z tego skorzystać. – Podał Austinowi maskę chirurgiczną, taką samą jak ta, którą miał na twarzy. – Gdy rozpruli brzuch, smród stał się nie do wytrzymania.

Austin podziękował marynarzowi, zastanawiając się, komu chłopak naraził się, że trafił na tak cuchnącą wachtę. Nałożył maskę. Wprawdzie środek dezynfekujący, którym spryskano gazę, nie zabijał całkiem ostrego smrodu, ale dało się już wytrzymać.

– Co tu mamy? – spytał.

– Mamę, tatę i dziecko – odparł marynarz. – Kurczę, ale natyraliśmy się, żeby je tu przywieźć.

Chłopak nie przesadzał. Wielorybów było w sumie czternaście. Pozbycie się ich ciał stanowiło niebywale trudne zadanie, do którego doszły jeszcze spory kompetencyjne. Mając na względzie bezpieczeństwo żeglugi, Straż Przybrzeżna, pierwsza agencja rządowa, która zajęła się sprawą, planowała odholować martwe wieloryby w morze i zatopić je ogniem dział. Ale świat obiegły już dramatyczne reportaże telewizyjne, aktywizując obrońców praw zwierząt, których mniej by obeszła zagłada Los Angeles wraz z wszystkimi mieszkańcami niż śmierć wielorybów. Żądali natychmiast wyjaśnień. Agencja Ochrony Środowiska też chciała pilnie poznać odpowiedź na pytanie, co uśmierciło będące pod jej opieką ssaki.

Miasto San Diego było przerażone perspektywą, że cuchnące wielorybie padło podpłynie do miejscowych plaż, przystani, nadmorskich hoteli i posiadłości. Burmistrz skontaktował się z okręgowym kongresmenem, członkiem morskiej komisji budżetowej, i zadziwiająco prędko osiągnięto kompromis. Postanowiono, że trzy wale zostaną przewiezione na brzeg w celu dokonania autopsji, a reszta, odholowana w morze, posłuży za cele ćwiczebne. Greenpeace zaprotestował, lecz nim zdążył zmobilizować swoją flotę, artylerzyści z marynarki wojennej roznieśli wieloryby na strzępy.

Tymczasem holownik zaciągnął pozostałe wale do bazy. Morskie dźwigi wyciągnęły ich potężne ciała z wody i przewieziono je do pustego magazynu. Zaraz potem zajęli się nimi specjaliści od sekcji zwłok ssaków, pochodzący z różnych uczelni kalifornijskich. Urządzono prowizoryczne laboratorium. Przy zwłokach zaroiło się od przypominających wielkie żółte owady laborantów w sztormowych ubraniach, rękawicach i gumowych butach.

Głowy wszystkich trzech zwierząt oddzielono od ciał, a usuniętą z nich tkankę mózgową przeniesiono do zbadania na stoły sekcyjne. Rolę nierdzewnych stalowych tac, stosowanych przy autopsji ludzi, pełniły taczki.

– Trudno nazwać to chirurgią mózgu, prawda? – zagadnął Austin, przysłuchując się wizgowi pił, który echem odbijał się od metalowych ścian magazynu.

– Tak jest – odparł marynarz. – Żeby już prędzej skończyli.

– Miejmy nadzieję, że nie potrwa to długo.

Austin ciągle zadawał sobie pytanie, dlaczego bierze udział w tym upiornym spektaklu. Gdyby nie przerwano wyścigu, to niezależnie od tego, czy by go wygrał, czy nie, wraz z innymi zawodnikami oblewałby w tej chwili jego zakończenie szampanem w gronie pięknych kobiet, towarzyszących regatom jak rój kolorowych motyli. Wystrzelono dziś sporo korków z butelek, lecz Kurt, Ali i ich załoganci nie byli w nastroju do zabawy.

Ali zjawił się w towarzystwie włoskiej modelki i młodej Francuzeczki, ale nie tryskał humorem. Uśmiechnął się, gdy Austin powiedział, że chętnie się z nim wkrótce jeszcze raz zmierzy. Zavala, znany donżuan, podrywał urodziwą kasztanowowłosą fankę, opowiadając jej o finale wyścigu. Obiecał jej, że podczas kolacji we dwoje zdradzi szczegóły tego, jak w cudowny sposób uszli z życiem.

Austin pozostał na przyjęciu tylko tak długo, jak wymagała tego grzeczność, i wyszedł zadzwonić do właściciela “Czerwonego atramentu”. Ojciec Kurta spodziewał się jego telefonu. Oglądał finał regat w telewizji, wiedział więc, że synowi nic się nie stało i że łódź spoczywa na dnie oceanu.

Austin senior był zamożnym właścicielem firmy ratownictwa morskiego z siedzibą w Seattle.

– Nie martw się – pocieszył go. – Zbudujemy nową łódź, jeszcze lepszą. Może tym razem z peryskopem.

Śmiejąc się, przypomniał mu, niepotrzebnie wdając się w szczegóły, ten wieczór, gdy kilkunastoletni Kurt wrócił do domu jego kabrioletem mustangiem z pogiętym zderzakiem.

Większość wyścigów grand prix rozgrywano w Europie, ale ojciec Kurta chciał, aby łódź skonstruowana w Ameryce wygrywała na krajowych wodach. Zapłacił za zaprojektowanie i budowę nowej szybkiej motorówki, którą ze względu na poniesione koszty nazwał “Czerwonym atramentem” (co w języku finansistów oznaczało “debet”, “stratę”), a potem skompletował najlepszą załogę.