– Bo chcę wiedzieć, co zapoczątkowało łańcuch wypadków, które doprowadziły do zatopienia łodzi mojego taty. Jest też inny powód, którego nie potrafię sprecyzować. – W spojrzeniu Austina pojawiła się zaduma. – To tak jak podczas nurkowania. Płyniesz, niby wszystko w porządku, aż tu nagle jeżą ci się włosy na głowie, masz bardzo niemiłe uczucie, że nie jesteś sam, że ktoś cię obserwuje.
– Znam to – rzekł w zamyśleniu Zavala. – Na tym jednak zwykle się nie kończy. Wyobrażam sobie, że za plecami mam największego, najbardziej wygłodniałego rekina w oceanie, który się zastanawia, od jak dawna nie miał w pysku prawdziwie meksykańskiej przekąski. – Przełknął następną porcję jajecznicy. – Ale kiedy się rozglądam, nie widzę nic oprócz łypiącego na mnie spode łba byczka rozmiarów palca.
– Morze spowija tajemnica – rzekł Austin, patrząc nieobecnym wzrokiem.
– Co to za zagadkowe słowa?
– Cytat z Conrada: “Morze pozostaje niezmienne, a jego poczynania, cokolwiek o nim mówią, spowija tajemnica”. – Austin postukał palcem w mapę. – Wieloryby giną codziennie. Część z przyczyn naturalnych. Inne zaplątują się w sieci i zdychają z głodu, padają pastwą statków albo zanieczyszczeń, bo niektórzy traktują morze jak wysypisko trujących odpadów. – Urwał. – Ale tej sprawy nie da się zaliczyć do tych kategorii. W przyrodzie nawet bez ingerencji ludzi nigdy nie ma ładu, ale też nigdy nie ma całkowitego chaosu. To taka improwizacja, jak w dobrym zespole jazzowym.
– Znam twoje zamiłowanie do jazzu, Kurt. A więc tym razem uchwyciłeś jakąś fałszywą nutę.
– Raczej ogólny dysonans. – Austin zastanawiał się chwilę. – Ale wolę twoje porównanie. Mam wrażenie, że tuż obok czai się wielki, piekielnie głodny rekin.
– Jak to u nas mówią, ryby najlepiej biorą, gdy są głodne – odparł Zavala, odsuwając od siebie pusty talerz.
– Wiem przypadkiem, że wyrosłeś na pustyni, amigo. – Austin wstał. – Ale zgadzam się z tobą. Czas na połów.
Po opuszczeniu Ensenady ruszyli na południe. Podobnie jak w Tijuanie, rzedniejące przydrożne zabudowania handlowe w końcu znikły, a autostrada zwęziła się do dwóch pasm. Za Maneadero skręcili w boczną drogę i jadąc wśród pól, rozrzuconych zabudowań wiejskich i budynków, dawnych misji katolickich dotarli wreszcie do wyludnionej, dzikiej krainy z opadającymi ku morzu, spowitymi mgłą wzgórzami. Pełniący rolę pilota Zavala sprawdził mapę.
– Dojeżdżamy – oznajmił. – To tuż za zakrętem.
Austin nie wiedział, czego się spodziewać. Gdy minęli zakręt, zaskoczył go widok tablicy z napisem po hiszpańsku i angielsku, informującym, że jest to siedziba Baja Tortilla Company. Zjechał na pobocze. Tablicę umieszczono na początku długiego podjazdu, wysadzanego z obu stron drzewami. Na jego końcu stał duży budynek.
Austin oparł się o kierownicę i podniósł na czoło okulary przeciwsłoneczne.
– To na pewno tutaj? – spytał.
– To tu – zapewnił Zavala, podając mu do sprawdzenia mapę.
– Zdaje się, że przejechaliśmy kawał drogi na darmo.
– Niezupełnie. Huevos rancherosbyły wyśmienite, a poza tym wzbogaciłem się o nową podkoszulkę, reklamującą tawernę Hussonga.
Austin zmrużył oczy.
– Na tej tablicy napisano: “Goście mile widziani”. Skoro więc już tu jesteśmy, odwiedźmy ich.
Kawałek dalej znalazł porządny żwirowy parking z zaznaczonymi miejscami dla gości. Przed budynkiem z cegły, krytym dachówką, w stylu hiszpańskim, stało kilka aut z kalifornijską rejestracją i dwa autokary turystyczne. Poczuli zapach prażonej kukurydzy.
– Diablo sprytny kamuflaż – skomentował Zavala.
– Nie oczekiwałem, że zobaczę tu neon “Zabójcy wielorybów witają”.
– Jaka szkoda, że nie mamy broni – zażartował Zavala. – Człowiek nigdy nie wie, czy nie rzuci się na niego jakaś dzika tortilla.
– Zostaw tę opowieść na drogę powrotną.
Austin wysiadł z samochodu i ruszył w stronę bogato rzeźbionych drzwi wejściowych z ciemnego drewna. W pobielonej recepcji zastali uśmiechniętą młodą Meksykankę.
– Buenos dias– powitała ich zza biurka. – Macie szczęście. Zwiedzanie właśnie się zaczyna. Panowie nie są ze statku wycieczkowego?
– Jesteśmy indywidualnie – odparł Austin, tłumiąc uśmiech. – Przejeżdżaliśmy tędy i zobaczyliśmy tablicę.
Meksykanka znów się uśmiechnęła i poprosiła, aby przyłączyli się do grupy starszych turystów, sądząc z ich wymowy, w większości Amerykanów ze Środkowego Zachodu, a potem, łącząc obowiązki recepcjonistki i przewodniczki, wprowadziła wycieczkę do piekarni.
– Kukurydza oznaczała w Meksyku życie, a tortille od wieków były głównym pożywieniem zarówno Indian, jak hiszpańskich osadników – zaczęła wyjaśniać gościom, prowadząc ich przez dział, w którym kukurydza z worków trafiała do młynów. – Przez wiele lat ludzie piekli tortille w domach. Kukurydzę mielono na mąkę, a zrobione z niej w połączeniu z wodą ciasto ręcznie zwijano, wałkowano, ugniatano i pieczono. Wraz ze wzrostem popytu na tortille w Meksyku, a zwłaszcza w Stanach, ich produkcję scentralizowano. Pozwoliło to nam zmodernizować urządzenia, a więc produkować wydajniej i w lepszych warunkach sanitarnych.
– Skoro największy zbyt na meksykańskie placki jest w Stanach, to dlaczego tej wytwórni nie wybudowano bliżej granicy? – spytał przyciszonym głosem Austin, gdy podążali za innymi. – Czemu wypiekają je tutaj i dowożą autostradą?
– Dobre pytanie – przyznał Zavala. – W Meksyku monopol na wytwarzanie tortilli mają ludzie blisko związani z rządem. Ten interes daje miliardy. Ale nawet gdybyś miał powód, żeby wybudować wytwórnię tak daleko na południu, to dlaczego z widokiem na ocean? To miejsce nie na fabrykę, lecz na luksusowy hotel.
Wycieczka przeszła obok mieszarek, podających ciasto do maszyn, które wytwarzały setki tortilli na minutę – cienkich placków spadających na pasy transmisyjne, doglądane przez pracowników w śnieżnobiałych fartuchach i w plastikowych czepkach na głowach. Kiedy przewodniczka wprowadzała turystów do pakowalni i działu ekspedycji, Austin wypatrzył drzwi z napisem w języku hiszpańskim.
– Tylko dla personelu? – spytał Zavalę.
Joe skinął głową.
– Chyba już dowiedziałem się wszystkiego o tortillach. – Austin odłączył się od grupy i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. – Rozejrzą się.
– Doceniam wprawdzie twój szpiegowski talent, ale różnisz się nieco od miejscowych pracowników – rzekł Zavala, przyglądając się jego imponującej posturze i rażąco jasnym włosom. – Ja nie będę się tak rzucał w oczy, jak grasujący po korytarzach wielki gringo.
– No dobrze, to poszpieguj – przystał Austin, przekonany tym argumentem. – Ale bądź ostrożny. Spotkamy się po wycieczce. Gdyby spytała o ciebie przewodniczka, powiem, że musiałeś pójść do toalety.
Zavala mrugnął do niego i prześliznął się przez drzwi. Był pewien, że dzięki urokowi osobistemu wybrnie z każdej sytuacji, i przygotował sobie wykręt, że zabłądził, szukając bańo. Znalazł się w długim korytarzu bez okien, który kończył się stalowymi drzwiami. Doszedł do nich i przyłożył ucho. Nic nie usłyszawszy, przekręcił gałkę. Były zamknięte na klucz.
Sięgnął do kieszeni i wyjął przerobiony szwajcarski scyzoryk wojskowy, za posiadanie którego trafiłby do aresztu. Zwykłe akcesoria, takie jak nożyczki, pilnik do paznokci i otwieracz do puszek, wymieniono w nim na wytrychy do otwierania najbardziej popularnych zamków. Przy czwartej próbie zamek ustąpił z trzaskiem. Za drzwiami pojawił się następny korytarz. W przeciwieństwie do pierwszego, było w nim kilkoro drzwi. Wszystkie zamknięte, oprócz wiodących do szatni.
Gdyby Zavala miał czas, mógłby otworzyć znajdujące się w niej szafki. Zerknął na zegarek. Wycieczka dobiegała końca. Na półkach stojących przy ścianie naprzeciwko szafek piętrzyły się porządnie złożone białe fartuchy. Znalazł odpowiedni do swego wzrostu i włożył go. Wziął z półki notatnik. Wyszedł na korytarz i podszedł do trzecich drzwi. Te również były zamknięte na klucz, ale po kilku próbach zdołał je otworzyć.