Выбрать главу

– Jakby ktoś nas spytał, to powiemy, że zabłądziliśmy – odparł z głupia frant Austin.

– Przy takiej elektronice trudno będzie wcisnąć ten kit – przestrzegł Contos, wskazując na szeregi jaśniejących światełek i tarcz na pulpicie sterowniczym statku. – “Żaboryba” nie grzeszy wprawdzie urodą, ale swoje potrafi na pewno. Jeżeli nas przyłapią, sprawą zajmie się Departament Stanu. Kiedy chcecie wypłynąć?

– Zabierzemy sprzęt i wrócimy jak najszybciej. Reszta zależy od ciebie.

– Wypłyniemy jutro o siódmej rano – zadecydował Contos i odszedł wydać nowe rozkazy załodze.

W drodze do samochodu Austin zagadnął partnera, co Contos miał na myśli mówiąc, że zawsze wie, co Joe kombinuje.

– Mieliśmy kilka randek z tą samą kobietą – wyznał Zavala, wzruszając ramionami.

– Czy w Dystrykcie Kolumbia jest choć jedna kobieta, z którą nie miałeś randki?

– Żona prezydenta – odparł Zavala po namyśle. – Jak wiesz, nie zadaję się z mężatkami.

– Co za ulga – rzekł Austin, sadowiąc się za kierownicą.

– No, ale jeśli się rozwiedzie, to…

7

Lecący pod bezchmurnym niebem zielonkawoniebieski helikopter mcdonnell-douglas oderwał się od urwistych szczytów Squaw Mountain, opadł nad wody wysokogórskiego jeziora Tahoe i niczym spłoszona ważka pomknął ku jego brzegowi po kalifornijskiej stronie. Na moment zawisł w powietrzu, a potem opuścił się między strzeliste sosny żółte i usiadł na betonowym lądowisku. Tuż po zatrzymaniu się łopat wirnika do śmigłowca podjechał chevrolet suburban. Wysiadł z niego mężczyzna w mundurze Jakiego samego koloru jak helikopter i wóz terenowy, którym kierował.

– Proszę za mną, kongresmanie Kinkaid – powitał szczupłego pasażera śmigłowca, biorąc z jego rąk neseser.

Wsiedli do wozu i asfaltową drogą pojechali przez gęsty las. Kilka minut potem zatrzymali się przed kompleksem budynków, wyglądających jak legendarny zamek Hearsta w San Simeon. Przedwieczorne słońce podkreślało fantastyczne kontury wieżyczek, ścian i baszt. Żeby je zbudować, wycięto z pewnością cały las gigantycznych drzew. Rozłożysta budowla była ogromną kwadratową, dwupiętrową chatą z bali, obrośniętą licznymi skrzydłami i przybudówkami.

– Większa od świątyni mormonów – mruknął Kinkaid.

– Witamy w Walhalli – odparł wymijająco kierowca.

Zatrzymał wóz przed wejściem, wziął neseser gościa, po szerokich schodach wprowadził go na taras długości toru do kręgli, a potem do wielkiego westybulu, z belkami u sufitu i ścianami z ciemnego, niemal czarnego drewna. Labiryntem korytarzy wyłożonych tą samą ciemną boazerią doszli do wysokich metalowych drzwi z odlaną płaskorzeźbą i zwieńczonych gotyckim łukiem.

– Zaniosę pańską torbę do pokoju – powiedział kierowca. – Inni już czekają. Pańskie miejsce oznaczone jest tabliczką z nazwiskiem.

Nacisnął guzik i drzwi otwarły się bezgłośnie. Kinkaid wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim tak samo cicho. Znalazł się w ogromnej, wysokiej komnacie. Oświetlał ją ogień z dużego paleniska i pochodnie na ścianach, zawieszonych bogato zdobionymi tarczami, proporcami, włóczniami, toporami bojowymi, mieczami i innymi narzędziami mordu z czasów, gdy na wojnach wyrzynano się, walcząc wręcz.

Ale te stworzone do zabijania wytwory ludzkich rąk bladły w porównaniu z przedmiotem zajmującym środek sali – dwudziestokilkumetrowym okrętem wikingów z wygiętymi w górę dziobem i rufą z dębowych desek. Pojedynczy kwadratowy skórzany żagiel ustawiono tak, jakby czekał na wiatr. Na pokład wchodziło się pomostem ustawionym przy rufie.

Ten wystrój komnaty nie zdziwił Kinkaida, który, służąc w piechocie morskiej w Wietnamie, widział niejedno. Przeszedł przez salę i wspiął się na pokład okrętu. Siedziało tam przy stole dwudziestu kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Zajął ostatnie wolne krzesło i bez słowa przyjrzał się zebranym. Właśnie zamierzał nawiązać rozmowę z sąsiadem, kiedy skrzydła drzwi na końcu sali rozwarły się na oścież i weszła przez nie kobieta.

W migotliwym świetle pochodni szybko kroczyła przez komnatę ku łodzi, a dopasowany zielony kombinezon uwydatniał kształty jej silnego ciała. Największe wrażenie robił jej wzrost – dwa metry dziesięć.

Figurę i rysy miała doskonałe, ale było to piękno góry lodowej. Jasne, ściągnięte do tyłu włosy zaczesała w kok, co podkreślało alabastrową cerę i duże, lodowato zimne błękitne oczy. Weszła na okręt i okrążyła stół. Zaskakująco miękkim głosem przywitała się po kolei ze wszystkimi gośćmi wymieniając ich nazwiska i dziękując za przybycie. Gdy dotarła do kongresmena Kinkaida, zatrzymała się, świdrując niezwykłymi oczami jego wyrazistą męską twarz i z siłą imadła ścisnęła mu dłoń. Potem usiadła z przodu statku na krześle z wysokim oparciem i posłała zebranym chłodny, a zarazem uwodzicielski uśmiech.

– Dzień dobry, panowie – powiedziała głębokim głosem. – Nazywam się Brunhilda Sigurd. Z pewnością zadajecie sobie pytanie, co to za miejsce. Walhalla jest nie tylko moim domem i siedzibą firmy, lecz także hołdem złożonym moim skandynawskim przodkom. Budynek główny to rozbudowana wersja wspólnotowego domu wikingów. Jego skrzydła pełnią inne funkcje – mieszczą się w nich biura, pokoje gościnne, sala gimnastyczna i muzeum z kolekcją pierwotnej sztuki staroskandynawskiej. Mam nadzieję, że nikt z panów nie cierpi na chorobę morską. – Odczekała, aż skończą się śmiać. – Ten statek jest repliką okrętu wikingów z Gokstad. Czymś więcej niż teatralnym rekwizytem. Symbolizuje moją wiarę, że da się osiągnąć to, co niemożliwe. Wybudowałam go, podziwiając jego funkcjonalną urodę, a także dlatego, aby mi nieustannie przypominał, że gdyby wikingowie nie byli tak żądni przygód i odważni, nie przepłynęliby oceanu. Może ich duch zaważy na podjętych tu decyzjach. – Na moment zawiesiła głos. – Sądzę, że zastanawiacie się, po co was zaprosiłam.

– Pewnie ma to związek z tym, że zgodziła się pani wpłacić pięćdziesiąt tysięcy dolarów na wskazany przez nas cel charytatywny – przerwał jej ostrym głosem kongresmen Kinkaid. – Ja przeznaczyłem taką sumę na fundację naukową, badającą wady wrodzone.

– Znając pańską szlachetność, nie spodziewałam się tego.

Kinkaid chrząknął i poprawił się na krześle.

– Przepraszam, że przerwałem – powiedział. – Proszę kontynuować.

– Dziękuję – odparła Brunhilda. – Pochodzicie panowie ze wszystkich stron kraju i reprezentujecie różne dziedziny. Są wśród was politycy, pracownicy rządowi, uczeni, lobbyści i inżynierowie. Ale nas wszystkich łączy jedno: woda! Towar, którego w dzisiejszych czasach zaczyna brakować. Wszyscy mamy świadomość, że stoimy w obliczu najdłuższej suszy w historii kraju. Czy tak, profesorze Dearborn? Może zechce pan, jako klimatolog, przedstawić nam swoją ocenę sytuacji.

– Chętnie – odparł, wyraźnie zaskoczony jej apelem, mężczyzna w średnim wieku i przeczesał dłonią przerzedzone rudawe włosy. – Środkowe rejony i południowy pas naszego kraju, od Arizony po Florydę, czyli blisko jedną czwartą powierzchni czterdziestu ośmiu połączonych stanów – nawiedzają susze, od umiarkowanych do katastrofalnych. Sytuacja ta prawdopodobnie się pogorszy. W dodatku poziom wody w Wielkich Jeziorach nigdy jeszcze nie był tak niski jak obecnie. Całkiem możliwa jest też długotrwała susza w stanach południowo-środkowych. W grę wchodzi nawet megasusza, trwająca dziesięciolecia.

Zebrani wokół stołu zaszemrali.

Brunhilda otworzyła stojące przed nią drewniane pudełko, zanurzyła w nim dłoń, wyjęła garść piasku i przepuściła go między palcami.

– Zaczynają się kłopoty, panowie – powiedziała. – Przed nami smutna, sucha przyszłość.

– Z całym szacunkiem, ale nie mówi pani nic nowego – wtrącił śpiewnie gość z Nevady. – Trudności czekają Las Vegas. Nie lepiej jest z Los Angeles i Phoenix.

Brunhilda lekko klasnęła w dłonie.

– Owszem – przyznała. – A jak pan zareaguje na wiadomość, że jest sposób na ocalenie naszych miast?