– Chciał przyjechać, ale nie mógł, bo zwichnął nogę w kostce.
– Szkoda. Chętnie bym go zobaczył. Wprawdzie od dawna nie miałem gości, ale gościnność zobowiązuje. Proszę na brzeg. Na pewno jesteście państwo bardzo zgrzani i spragnieni.
Wymieniwszy spojrzenia, mówiące, że trzeba zachować czujność, Troutowie wysiedli z łodzi. Gamay przewiesiła plecak z rewolwerem przez ramię i ruszyli ku stojącym półkolem chat na szczycie pagórka. Na okrzyk Dietera w nieznanym języku ze wszystkich stron pojawili się Indianie, Indianki i indiańskie dzieci i stanęli w karnym milczeniu. Dieter wydał następny rozkaz i zabrali się do zajęć. Paul i Gamay ponownie wymienili spojrzenia, widząc, jak Niemiec komenderuje tubylcami.
Z największej chaty wyszła Indianka ze spuszczoną głową. W przeciwieństwie do reszty kobiet, osłoniętych jedynie przepaskami, kształtne ciało miała owinięte czerwonym, maszynowo tkanym sarongiem. Dieter mruknął coś i zniknął w chacie.
Przed chatą stał daszek ocieniający prymitywny stół i stołki zrobione z pniaków. Dieter wskazał je gościom, usiadł na jednym z nich i zdjął słomkowy kapelusz. Otarł spoconą głowę chustką i rzucił w otwarte drzwi chaty rozkaz.
Wyszła z niej Indianka, niosąc na tacy trzy kubki zrobione z kawałków wydrążonych konarów drzew. Postawiła je i, nie podnosząc głowy, z szacunkiem stanęła kilka kroków dalej.
– Za nową znajomość – powiedział gospodarz, energicznie wznosząc kubek, w którymś coś wyraźnie zastukało. – Tak jest – potwierdził. – Ten przemiły stukot wydają kostki lodu. Dzięki cudom współczesnej nauki mam tu przenośny zamrażalnik na benzynę i nie muszę żyć tak, jak ci brązowoskórzy potomkowie Adama i Ewy.
Jednym haustem opróżnił kubek do połowy.
Troutowie łyknęli ostrożnie i stwierdzili, że trunek jest chłodny, ożywczy i mocny.
– Doktor Ramirez powiedział nam, że jest pan kupcem. Czym pan handluje? – spytała Gamay.
– Wiem, że dla postronnych ta wieś wygląda biednie, ale ci prości ludzie wytwarzają przedmioty o dużej wartości artystycznej. Pośredniczę w sprzedaży ich wyrobów do sklepów z pamiątkami.
Bijąca w oczy nędza panująca w wiosce świadczyła, że pośrednik przejmuje lwią część pieniędzy. Gamay rozejrzała się ostentacyjnie.
– Podobno jest pan żonaty – powiedziała. – Pańska żona gdzieś wyjechała?
Paul uśmiechnął się pod osłoną kubka. Gamay doskonale wiedziała, że żoną Dietera jest stojąca obok Indianka, ale nie podobało jej się to, w jaki sposób ją traktuje.
– To jest Tessa – mruknął Niemiec, przywołując kobietę.
Gamay wstała i wyciągnęła do niej rękę. Zaskoczona Indianka po chwili wahania uścisnęła jej dłoń.
– Miło mi cię poznać, Tesso. Mam na imię Gamay, a to jest mój mąż, Paul.
Po smagłej twarzy Indianki przemknął cień uśmiechu. Wyczuwając, że jeżeli przeciągnie strunę, Dieter odpłaci się za to Tessie, Gamay skinęła jej głową i usiadła. Tessa wycofała się na poprzednie miejsce.
– A teraz, skoro zaspokoiłem ciekawość państwa… – rzekł Dieter, szerokim uśmiechem pokrywając irytację – czy wolno spytać o cel waszej forsownej wycieczki?
Paul pochylił się nad stołem i spojrzał na niego jak spoza okularów.
– Jesteśmy tu w związku z martwym Indianinem, którego piroga przybiła do brzegu w górze rzeki.
Dieter rozłożył ręce.
– Dżungla jest niebezpieczna, a jej mieszkańcy jeszcze niedawno byli całkiem dzicy. To przykre, ale martwy Indianin nikogo tu nie dziwi.
– Ten tak – odparł Paul. – Ktoś go zastrzelił.
– Zastrzelił?!
– Co więcej, należał do plemienia Chulo.
– W takim razie sprawa jest poważna. – Dieter wstrząsnął się. – Wszystko, co ma związek z ludźmi-duchami, wróży kłopoty.
– Doktor Ramirez wspomniał, że na czele tego plemienia stoi kobieta – powiedziała Gamay.
– O, a więc słyszeliście państwo te legendy. Bardzo barwne, nieprawdaż? Oczywiście, że słyszałem o tej mitycznej bogini-przywódczyni, ale nie miałem przyjemności jej poznać.
– Zetknął się pan może z członkami tego plemienia? – spytała.
– Nie, ale krążą opowieści…
– Jakie, panie von Hoffman?
– Że Chulo żyją poza Ręką Boga. Tak tubylcy nazywają Wielki Wodospad, który znajduje się niedaleko stąd. Według nich, przypomina on pięć palców. Ci, którzy za bardzo się do nich zbliżyli, przepadli jak kamień w wodzie.
– Powiedział pan, że dżungla jest niebezpieczna.
– Owszem, mogły ich rozszarpać zwierzęta lub pokąsać jadowite węże. Albo też po prostu zabłądzili.
– A co z ludźmi którzy nie są tubylcami?
– Czasem pojawiają się tutaj. Ugaszczam ich w miarę skromnych możliwości, dzielę się wiedzą o tych terenach, no i, co najważniejsze, ostrzegam przed zapuszczaniem się na tereny Chulo. – Zrobił gest, jakby umywał ręce. – Trzy ekspedycje nie posłuchały moich rad i słuch po nich zaginął. Oczywiście powiadomiłem władze, ale one dobrze wiedzą, że jak kogoś wchłonęła dżungla już się go nie znajdzie.
– Czy któraś z tych grup poszukiwała roślin, które można zastosować w lecznictwie? – spytał Paul.
– O ile wiem, przyjeżdżali tu w poszukiwaniu leków, kauczuku, drewna, skarbów i zaginionych miast. Niewielu z tych wędrowców zdradza swoje sekrety. A ja o nic nie pytam.
W tym momencie Tessa bez słowa uniosła rękę i wskazała niebo. Kiedy Dieter dostrzegł ów dziwny gest i pytające miny Troutów, twarz mu skamieniała, lecz po chwili pojawił się na niej obłudny uśmiech.
– Na Tessie, jak państwo widzą, największe wrażenie zrobiła grupa poszukiwaczy nowych gatunków, która niedawno tędy wędrowała. Do przelotu nad zwartą dżunglą używali małego sterowca. Na tubylcach, a także, muszę przyznać, na mnie maszyna ta zrobiła wielkie wrażenie.
– Co to za ludzie? – spytała Gamay.
– Wiem tylko tyle, że reprezentowali jakąś firmę francuską. Wiecie przecież, jak skryci są Francuzi.
– I co się z nimi stało?
– Nie mam zielonego pojęcia. Może schwytali ich i zjedli Chulo? – Dieter zaśmiał się głośno na tę myśl. – Przypomina mi to o celu waszej wizyty. Jestem państwu bardzo wdzięczny za ostrzeżenie. Poznaliście niebezpieczeństwa, które tu czyhają. Wracajcie jak najprędzej do doktora Ramireza i podziękujecie mu za troskę o mnie.
Gamay spojrzała na niskie już słońce. Wiedziała, tak jak i Paul, że w tropikach opada ono za horyzont z prędkością gilotyny.
– Chyba już za późno, by płynąć dziś z powrotem. Jak myślisz, Paul? – zagadnęła męża.
– Nocna żegluga po tej rzece byłaby ryzykowna – odparł.
Dieter von Hoffman zmarszczył brwi, lecz widząc, że nic nie wskóra, rzekł z uśmiechem:
– W takim razie was ugoszczę. A jutro z samego rana, po dobrze przespanej nocy, wyruszycie w drogę.
Gamay słuchała go jednym uchem. Wpatrująca się w nią szeroko rozwartymi oczami Tessa ledwie dostrzegalnie kręciła głową. Paul też to zauważył.
Podziękowawszy Dieterowi za orzeźwiający napój i propozycję noclegu, oznajmili, że chcą zabrać z łodzi sprzęt. Kiedy szli w stronę rzeki, tubylcy pierzchali w popłochu jakby czując oddziaływanie jakiejś, niewidzialnej siły.
Gamay udała, że sprawdza olej w silniku.
– Zauważyłeś gesty Tessy? – spytała męża. – Ostrzegała nas.
– W jej oczach był niekłamany strach – odparł Paul.
– Co powinniśmy zrobić?
– Nie mamy wielkiego wyboru. Nie palę się do spędzenia nocy w tej kolonii karnej, ale żegluga tą rzeką po ciemku byłaby szaleństwem. Masz jakieś propozycje?
– Mam – odparła Gamay, obserwując w zapadającym zmierzchu przelatującego nad rzeką nietoperza wielkości orła. – Proponuję, żebyśmy kolejno czuwali.
9
Płynący przez turkusowe wody zatoki z tyłu miniłodzi podwodnej Austin zastanawiał się, jak filmujący wędrówkę wielorybów operator “National Geographic” zareagowałby, gdyby w kadrze pojawił mu się nagle taki obiekt. Usadowiony na zewnątrz wehikułu niczym na dodatkowym tylnym siedzeniu starego wozu sportowego widział podświetlony na niebiesko przez ekran komputera zarys głowy i ramion Joego.