Выбрать главу

Zbliżała się północ. Z dzielnic Pragnieniowice i Tobietwój dochodziły odgłosy pijaństwa i wszystkiego, co się z tym wiąże, a ponadto mechaniczne hałasy powojennej odbudowy. Pomosty łączące nawiewaną dzielnicę z innymi okręgami, stare i nieużywane, wciąż istniały, noc odpięto je w niepamiętnych czasach, uparcie odmawiały obrócenia się w pył.

Z prymitywnej barki na granicy okręgu Tobietwój jakiś mężczyzna brnął nad wodą ku zdezelowanym statkom. Maszerował bez strachu przez nautyczny krajobraz rozpadu: pleśń i rdza były żrące jak odmrożenia. Mężczyźnie przyświecały tylko gwiazdy, ale znał drogę.

Na dziobie żelaznego trawlera rozwalone wielkie windy wylewały z siebie mechaniczne wnętrzności, jakby je zaszlachtowano. Między lepkimi od smaru pozostałościami tej jatki mężczyzna przeszedł na „Spichlerz Słów”, którego długi pokład był trochę odchylony od poziomu.

Do dna tego trawlera zamocowane było ogniwo ogromnego, wykutego przed wiekami łańcucha, który ciągnął się w dół i pełnił role uprzęży awanka.

Mężczyzna zstąpił w ciemności wnętrza nawiedzanego statku. Nie starał się zachowywać cicho. Wiedział, że gdyby został usłyszany wzięto by go za ducha.

Przemierzał skąpo oświetlone korytarze, z zarysami podświetlonymi taumaturgią i fosforyzującym murszem.

Mężczyzna zwolnił i rozejrzał się dokoła. Jego rysy zmarszczyły się zatroskaniem, a palce zacisnęły na posążku. U szczytu powleczonych błoną starości schodów przystanął i oparł wolną rękę o poręcz. Wstrzymał oddech i powoli odwrócił głowę, zaglądając w każdy zakamarek i nasłuchując.

Coś szeptało.

Mężczyzna nigdy wcześniej nie słyszał takiego dźwięku, nawet na tych dotkniętych plagą upiorów pokładach.

Odwrócił się i wbił wzrok w absolutną czerń na końcu korytarza, jakby to był pojedynek na spojrzenia, jakby chciał zastraszyć ciemności, żeby skapitulowały i wydały to, co w sobie ukrywały.

– Silas.

Z cienia wystąpił jakiś mężczyzna.

Silas Fennec błyskawicznie podniósł posążek do ust i wsadził mu język głęboko w gardziel. Mężczyzna biegł ku niemu z wyciągniętym przed siebie mieczem.

Nagle obskoczyli go inni. Srogie postacie wyłaniały się z kryjówek w drewnie i gnały ku niemu z szokującą prędkością, dzierżąc pistolety i broń sieczną.

– Brać go żywcem! – krzyknął Doul.

Silas Fennec poczuł drżenie lubieżnego jęzora kamiennej ikony i w jego żyłach zabuzowała moc. Wstąpił do góry – w przestrzenie jeszcze przed chwilą dla niego niewidoczne i nieosiągalne, pierwszy gwardzista przebiegł pod nim jak kretyn, Silas jęknął, poczuwszy skręt kiszek. Z odrażającym charkotem rzygnął pociskiem zielonoczarnej, świecącej żółci, plunął taumaturgiczme naładowaną plazmą, której status ontologiczny mieścił się gdzieś pomiędzy lepką cieczą a czystą energią. Pocisk trafił napastnika prosto w twarz.

Silas Fennec szybko przemieścił się przez widoczne wymiary i opuścił korytarz, ulatując w górę. Opluty mężczyzna wrzasnął słabowicie wpił się pazurami sam w siebie i skonał.

Zaroiło się od gwardzistów, którzy wyskakiwali różnymi drzwiami i chwytali go za ubranie. Wypadali z zamkniętych przestrzeni jak szczury, psy, robaki i bogowie raczą wiedzieć co, łapali go i wymachiwali klingami. Byli szybcy, wybrano ich ze względu na ich sprawność i odwagę. Plaga, zaraza. Inwazja osaczała go, zaciskała się wokół niego, dybała na niego.

„Na jebiącego Jabbera, okrążyli mnie” – pomyślał Fennec i po raz drugi łapczywie przycisnął usta do posążka. Płaszczyzny i kąty składały się wokół niego, rekonfigurowały się przed nim i za nim. Skręciwszy ciało, śmignął po schodach do góry jak tonący, który chce zaczerpnąć powietrza. Był wściekły.

Funkcjonariusze z Niszczukowód łapali go, za co się dało. „Nie zadzierajcie ze mną, skurwysyny” – pomyślał i poczuł przypływ mocy. „Potrafię nie tylko uciekać”. Odwrócił się, warczał, pluł, pryskał i rzygał na napastników, wyrzucając z siebie zabójczy koagulat, który zgromadził się w nim podczas pocałunku z posążkiem. Mężczyzna trzepotał językiem i tryskał smarkowatymi pociskami tej mazi w otaczające go twarze.

Tam, gdzie trafił, plwocina wyżerała normalną przestrzeń jak kwas wielowymiarowy. Gwardziści wrzeszczeli ze strasznego, nieznanego im bólu, kiedy ich oczy, kości i tkanki zapadały się w sobie i znikały z wymiaru cielesności, rozpuszczały się, rozpraszały, odlatywały w niemożliwych kierunkach. Mężczyźni leżeli ranni i wrzeszczeli. Silas bez litości patrzył na ich twarze, odarte z rzeczywistości, krwawe lepką nicością, która pryskała i syczała jak rozgrzany olej. W głowach i torsach mieli wybite dziury, w których ziała pustka. Krwawili w antyprzestrzeń, śmiercionośna bezmaterialność szerzyła się jak gangrena od krawędzi ich ran, a ich ciała stały się trudno zauważalne, eteryczne i nieważne, a potem nagle przestały istnieć.

Napastnicy wili się i wrzeszczeli, dopóki mieli jeszcze usta.

Fennec cały czas biegł, z łomoczącym sercem. Biegł, całował posążek, swoimi misternymi krokami zakrzywiał przestrzeń, rozwijając wokół siebie dywany nowych płaszczyzn.

Uther Doul zdążał za nim z taką zaciekłością i wytrwałością, że chociaż był uwięziony w konwencjonalnej przestrzeni, siedział Fennecowi na ogonie.

Doul był nieustępliwy.

Fennec wypadł z ciemnych wnętrzności „Spichlerza Słów”, zderzył się z powietrzem i zawisł na chwilę, z językiem rozkrwawionym o marmurowe zęby posążka.

„Pierdolę was wszystkich” – pomyślał z nienawiścią. Cały strach uszedł z niego. Fennec wraził język głęboko w figurkę i poczuł, że moc zaiskrzyła, że rozjarzyła go jak ciemną gwiazdę. Wirując, przemykał przez porwany takielunek, podciągał się na cieniach żelaznych lin, zakrzywiał rzeczywistość wokół siebie, zaginał ją jak papier i ślizgał się wewnątrz zbudowanej w ten sposób rynny – do góry i poza zdezelowany statek.

Z klapy w dole wyskoczył oddział zawziętych gwardzistów, którzy w fachowym tempie rozlali się po pokładzie. Był z nimi Uther Doul. Spojrzał Fennecowi prosto w oczy.

– Fennec – powiedział i uniósł miecz.

Silas Fennec uśmiechnął się szeroko na widok jego rozwścieczonej miny i odpowiedział głosem, który rozchodził się w powyginanej przestrzeni, przez co zabrzmiał jak groźny szept tuż koło ucha Doula.

– Uther Doul.

Fennec wisiał ponad cztery metry nad pokładem w aureoli zakrzywionego eteru. Rzeczywistość falowała wokół niego. Był niewyraźny, jego obrys oscylował między wymiarami. Poruszał się z drapieżną morską gracją, na przemian widoczny i niewidoczny. Z ust i rozdartego języka ciekła mu krew. Wirował w powietrzu jak pika, trzymany w górze mocą pocałunku posążka, i patrzył w dół na mężczyzn, którzy go ścigali.

Unieśli broń. Fennec migotał, kule przelatywały przez miejsca, w których chwilę wcześniej się znajdował – przez najeżone powietrze – i spluwał, kiedy znikały. Otwierał usta i chluśnięcia tych żrących ślinorzygowin wylatywały z niego jak szrapnel.

Trafiały napastników w twarze i słychać było rytmiczne wrzaski. Gwardziści rozpierzchli się w panice.

Fennec skierował wzrok na Doula.

Doul uskakiwał plwocinie z drogi z brutalną oszczędnością ruchów, patrząc na Fenneca z napiętą twarzą. Ten zamigotał i znalazł się niżej, sunął nad pokładem, mrucząc z zachwytu i zostawiając po sobie lepki ślad kaustycznej śliny.

– No to weź mnie – szepnął Fennec z pijacką zuchwałością.

Gardło mu zachrypło od tej niesamowitej substancji, ale miał poczucie, że potrafi zrobić wszystko, na przykład wypalić dziurę we wszechświecie. Doul cofnął się przed sypiącą iskrami mocy postacią, podskakiwał, poruszał się z lakonicznym gniewem, zgrzytał zębami na głos Fenneca, który wciąż mruczał blisko jego ucha – No, dalej…

Potem, przez światło, ciemności i ciężkość drewna, przez plusk wody – jakby dziesiątki piąstek tłukły o powierzchnię morza – przez oddalone zaledwie o kilka metrów światła Armady, Fennec usłyszał za plecami czyjś głos.

– Siiiiiiilassssss.

Jak napaść monstrualnego węża.

Ze spazmującym sercem Fennec odwrócił się i wskroś wzburzonej przestrzeni zobaczył Brucolaca – zwierzęcego, rozżarzonego, do szpiku kości przesyconego nienawiścią. Brucolac wyskoczył z ciemności, rozwinąwszy ogromny język. Rzucił się na Fenneca.

Ten krzyknął i próbował jeszcze raz pocałować groteskę, ale Brucolac dotarł do niego i wyprostowanymi palcami dźgnął go w szyję.

Uderzenie posłało Fenneca do tyłu, na deski pokładu i odebrało mu dech. Brucolac upadł razem z nim, miotając oczami gromy. Fennec wciąż usiłował przysunąć figurkę do twarzy. Brucolac z pogardliwą łatwością chwycił go za wolną rękę i przyszpilił ją do pokładu. Uniósł stopę – porażająco szybko – i spuścił ją na prawy nadgarstek Fenneca, tupnął brutalnie, wbił go w pokład i zmiażdżył.

Fennec wrzasnął piskliwym, głupkowatym vibrato, gdy jego sponiewierane palce zaczęły spazmatycznie drgać. Posążek potoczył się po okładzie.