Na drugi dzień po rozmowie z Carrianne, która była dla Bellis szokiem i objawieniem, statki i okręty podwodne pozostające w orbicie Armady zawróciły. Nie potrafiły już dłużej walczyć z narowami Ukrytego Oceanu. Utworzyły nerwowy konwój i zmagając się ze swarliwymi wiatrami, odpłynęły pod parą na południe. Trzymały się razem ze względów bezpieczeństwa, aby móc też się nawzajem holować w razie awarii. Wracały na pewniejsze, bardziej zrozumiałe wody Wezbranego Oceanu, gdzie planowały czekać.
Miasto miało po nie wrócić w ciągu miesiąca, góra dwóch.
A gdyby nie wróciło? Wtedy miały uznać się za wolne. Decyzja taka zapadła bez przeszkód, a jej konsekwencje nie zostały przedyskutowane.
Bellis oglądała z okna rejteradę armadyjskich statków. Inne były przykute do burty Armady niby ślimaki morskie do skał lub kołysać, się trwożnie na wodach portów Basilio i Jeżowca, otoczone jednostkami tworzącymi nabrzeża i keje. Były uwięzione. Za długo zwlekały żeby teraz odpłynąć, mogły tylko stać bez celu, jakby ładowały lub rozładowywały towar, i czekać.
Armadyjczycy nigdy wcześniej nie widzieli swego miasta bez aureoli statków. Zgromadzili się na krawędzi miasta, żeby popatrzeć na morze. Pustka była przytłaczająca. Ale nawet te bezkresne połacie wody tak ich nie zaniepokoiły jak ucieczka Hedrigalla.
Nikt niczego nie widział. Nikt niczego nie słyszał. „Arogancja” wymknęła się potajemnie. Dla Niszczukowód była to szokująca strata.
„Jak to możliwe?” – pytali ludzie. Sterowiec był uszkodzony, a Hedrigall uchodził za stuprocentowo lojalnego.
– Miał wątpliwości – powiedział Tanner do Szekla i Angevine. – Mówił mi o tym. Że był lojalny, to bez dwóch zdań, ale od samego początku uważał, że ta awantura z awankiem nie jest dobra dla miasta. A Blizna jeszcze gorsza. Ale nikogo nie udało mu się przekonać.
Tanner był przerażony ucieczką Hedrigalla. Zabolało go to. Ale myślał głośno, próbując zobaczyć sprawy w takim świetle, w jakim je widział jego enigmatyczny przyjaciel. „Pewno czuł się w pułapce” – pomyślał Tanner. „Żył tutaj od tylu lat, a tu nagle miasto robi wszystko inaczej. Nie czuł się związany z Dreer Samher, a jeśli z Armadą tez przestał czuć się związany, to co mu zostało?”.
Wyobraził sobie, jak Hedrigall naprawia po godzinach zepsute silniki „Arogancji”. Wszyscy wiedzieli, że Hedrigall jest samotnikiem i że spędza na pokładzie „Arogancji” znacznie więcej czasu, niż potrzeba. Czy rozprostował pręty w jej płetwach? Czy sprawdził tłoki, które od dziesięcioleci ani drgnęły?
„Od jak dawna to planowałeś, Hedrigall?” – pomyślał Tanner Sack.
Nie mógł ujawnić się ze swoimi zastrzeżeniami? Czyżby uważał, że nie ma sensu choćby spróbować powalczyć o swoje miasto? Czyżby przestał uważać je za swoje?
„Gdzie teraz jesteś, chłopie?”.
Tanner wyobraził sobie ten wielki, koślawy aerostat lecący na południe z samotnym Hedrigallem u steru. Założę się, że płacze”.
Był to rodzaj samobójstwa. Hedrigall nie mógł zgromadzić dostatecznej ilości paliwa, żeby dotrzeć do stałego lądu, bez szans. Gdyby doleciał do czekającej floty armadyjskiej, to by go spytali, dlaczego opuścił miasto, dlatego na pewno starał się ich ominąć.
Na pewno mógł liczyć na pomoc wiatrów. Komory gazowe były bardzo mocne, mogły utrzymać go w powietrzu przez wiele lat. „Ile jedzenia zmagazynowałeś, chłopie?” – zastanawiał się Tanner.
Przed oczyma stanął mu następujący obraz: „Arogancja” przez całe lata dryfuje kilkaset stóp nad wodą, a w kabinie kapitana powoli rozkładają się zwłoki Hedrigalla. Niesiony przez wiatr grobowiec.
A może zdoła przeżyć. Może przez właz drzwi „Arogancji” wystawi absurdalnie wielką wędę. Tanner wyobraził sobie, że żyłka śmiga w powietrzu niby rozkręcająca się sprężyna i wreszcie haczyk dotyka wody. Ludzie-kaktusy byli wegetarianami z wyboru, ale w razie konieczności mogli się odżywiać rybami i mięsem.
Oto Hedrigall siedzi na krawędzi włazu, fika nogami jak dziecko i wciąga ryby. Gumowate istoty trzepoczą po drodze do góry, toną w powietrzu i docierają do Hedrigalla dawno zdechłe. Mógł tak żyć przez wiele lat, miotany wiatrami po całym świecie. Wessany przez wieniec wiatrów okrążających Wezbrany Ocean, lata w kółko, starzeje się, na skutek monodiety dostaje osteoporozy, skóra mu się marszczy, a kolce siwieją. Samotność odbiera mu rozum. Hedrigall mówi do portretów i heliotypów wiszących na ścianach „Arogancji”.
Aż tu pewnego dnia los wypycha go z tego szerokiego pasa wiatru, aerostat mknie na południe, na północ czy licho wie dokąd i pewnego dnia na horyzoncie pojawia się ląd.
Hedrigall leci nad górami, zrzuca kotwicę, zahacza się o drzewo schodzi na dół. Znowu czuje grunt pod stopami.
„Czy szukanie Blizny to jest aż tak kurewsko zły plan, Hedrigall?”
Tanner zdawał sobie sprawę, że Hedrigalla należałoby uznać za zdrajcę. Zdezerterował, ukradł bocianie gniazdo Armady, okłamał ich władców i przyjaciół. Zabrakło mu odwagi, aby przedstawić swoje racje. Jako lojalny obywatel okręgu Tanner miał świadomość, że powinien potępić renegata. Ale nie umiał się na to zdobyć.
„Powodzenia, kolego” – powiedział po pewnym czasie, z wahaniem unosząc dłoń i kiwając głową. „Nie potrafię źle ci życzyć”.
Władcy Niszczukowód poczuli się skarceni. Hedrigall uchodził za lojalnego obywatela i jego odlot wzbudził bezprecedensową falę dyskusji, niepewności i krytyki projektu Kochanków.
Kilka kilometrów pod powierzchnią morza awank kontynuował swoją podróż. Tylko nieznacznie zwolnił po wpłynięciu na nowe wody.
Tanner Sack pływał i kąpał sponiewierane plecy w morzu. Ostatnimi czasy miał niewielu nurków pod sobą i niewielu pływaków nad sobą. Ludzie bali się, że porwie ich jakiś nieprzewidywalny prąd i zaniesie do jakieś martwej sadzawki w Ukrytym Oceanie.
Tanner nie zauważył żadnych niepokojących zjawisk. Razem z ludźmi-rybami i Bastard Johnem myszkował wokół i między zwieszonymi w dół potężnymi łańcuchami. Pływali szybko i uważali, żeby miasto im nie uciekło, ale nie widzieli w wodzie żadnych nowych niebezpieczeństw. Chaos funkcjonował w większej skali – był groźny dla wielkich intruzów takich jak statki i okręty podwodne. Nawet morskie wyrmeny nie mogły już ciągnąć swoich znarowionych statków-rydwanów, toteż odpłynęły razem z flotą na Wezbrany Ocean.
Żyło się teraz spokojniej, mniej ludzi i mniej rzeczy odwracało uwagę Tannera. Życie Armady w dużym stopniu zamarło.
Rzecz jasna, farmerzy nadal dbali o swoje rośliny i trzody, nad i pod wodą, i zbierali plony, kiedy przyszła pora żniw. Wciąż były do wykonania tysiące drobnych prac naprawczych i konserwacyjnych. Wewnętrzna machineria miasta nadal się kręciła: piekarze, lichwiarze, kucharze i aptekarze wystawiali szyldy i brali pieniądze. Do tej pory Armada była jednak miastem zorientowanym na zewnątrz, na piractwo, na handel. Teraz działalność portowa – ładunek, wyładunek, sztauerka, klarowanie i taklowanie – pogrążyła się w zastoju.
Tanner nie musiał zatem codziennie nurkować do pęknięć, przecieków i innych usterek. Pływał dla własnego zdrowia, a przede wszystkim ze względu na swoje plecy: czuł, że sól przywraca jego skórę d życia.
– Wskakuj, Szek – powiedział.
Miał świadomość rozprzestrzeniającego się po całej Armadzie nacięcia, niepewności, jakby Hedrigall w chwili odlotu rozlał za sobą truciznę. Tanner chciał zaproponować Szeklowi miejsce, w którym trucizna mogłaby się rozpuścić.
Za narastającymi obawami ludzi kryły się też inne powody. Do Tannera dotarły dziwne pogłoski. Z trzech różnych źródeł usłyszał, że jakiś człowiek, gwardzista albo inżynier z Niszczukowód, zniknął, nie zabierając niczego z domu; w jednej z wersji na stole stał zjedzony do połowy obiad. Niektórzy mówili, że to też była ucieczka, a według innych… to sprawka duchów z Ukrytego Oceanu.
Będąc w wodzie, Tanner miał wrażenie, że wszystko, co złe, niebezpieczne i niepewne rozpuszcza się w prądach morskich. Zaproponował Szeklowi tę samą chwilę wytchnienia. Przekonał chłopaka, żeby z nim popływał. Baseny między statkami Armady były teraz prawie puste. Szekel ucieszył się z tego, że należy do tych nielicznych odważnych, którzy wchodzą do wody. Wielkie belki statków poruszały się dostojnie nad nimi i wokół nich: niemożliwe, żeby miasto im uciekło. Szekel pływał agresywnym, nieestetycznym pieskiem. Tanner chciał mu pokazać jakiś lepszy styl, ale uzmysłowił sobie, że nie zna żadnego, który by się nadawał dla osób oddychających powietrzem.
Szekel naciągnął na oczy ciężką maskę i trzymał głowę pod powierzchnią do momentu, gdy kiepsko przylegająca uszczelka zaczęła wpuszczać wodę. Razem z Tannerem przyglądali się ławicom ryb z gatunków, jakich nigdy wcześniej nie widzieli. Wielobarwne, z misternymi płetwami, jaskrawe i cudaczne jak ryby tropikalne, mimo że temperatura wód Ukrytego Oceanu była umiarkowana. Podobnie jak u skorpen i buławików, szpeciły je patykowate wyrostki, a oczy świeciły nieprawdopodobnymi kolorami.
Kiedy Szekel i Tanner wypływali na powierzchnię, czekała na nich Angevine, na ogół z butelką piwa lub czegoś mocniejszego. I mimo faktu, że Tanner i Angevine nadal odnosili się do siebie odrobinę nieufnie – i zdawali sobie sprawę, że już zawsze tak będzie – wspólne Uczucie do Szekla wytworzyło między nimi więź opartą na wzajemnym szacunku.