Выбрать главу

Tanner i Szekel nadawali imiona stworzeniom, które widzieli pod wodą: biegbiegacze, tańczące muchy, żółtogłowy.

Patrzyli, jak armadyjscy przyrodnicy prowadzą podwodne badania, łapią niektóre z osobliwych zwierząt w sieci, lecz trzymają się na dystans od wielkich żółtogłowów o spłaszczonych łbach, heliotypując je nieporęcznymi podwodnymi aparatami wyposażonymi w fosforyzujące flary.

Ławice ryb śmigały między rurami i kadłubami, które sterczały w dole jak korzenie. Mieszały się z bardziej rozpoznawalnymi gatunkami – nawet w Ukrytym Oceanie żyły witlinki i różne gatunki rybek przynętowych – zjadały je lub były przez nie zjadane.

Tanner dał nura i podrażnił mackami dwa osobniki wielkości dłoni. Szekel patrzył z góry na blizny przyjaciela.

Coraz głębiej i głębiej w to morze.

Nocą rozlegały się dziwne dźwięki: wołania godowe niewidocznych zwierząt obdarzonych głosem byka. Zdarzały się dni, kiedy nawet najbardziej zahartowani i dociekliwi nurkowie nie pływali, a ludzie-ryby chowali się w małych „piwnicach” miasta. Wody Ukrytego Oceanu były niebezpieczne. Armadzie zagrażały takie zjawiska jak wrzące prądy, tereny łowieckie piasów czy żywe wiry, które drapieżnie okrążały miasto, ale trzymały się na dystans.

W bezksiężycowych ciemnościach pod wodą migotały światełka, niby bioluminescencja stukrotnie powiększonych stworzeń z oceanicznych głębin. Bywało, że chmury nad miastem przemieszczały się znacznie szybciej, niż wynosiła prędkość wiatru. Pewnego dnia, kiedy powietrze było suche jak elyktryczność, za sterburtą miasta pojawiły się jakieś kształty, jakby małe wysepki. Były to tratwy nieznanego zielska, wielkie zbrylenia zmutowanego morszczynu, które nagle się oddaliły, poruszane jakąś własną siłą napędową.

W każdym okręgu Armady, czy to w slumsach, czy to w najokazalszych miejskich pałacach, panowało napięcie, atmosfera neurotycznego wyczekiwania. Ludzie źle spali. Bellis pobladła, kiedy to się zaczęło, bo przypomniała sobie plagę nocnych koszmarów, która spadła na Nowe Crobuzon i doprowadziła do jej wygnania z miasta. „Z jednej epidemii chorych nocy w drugą” – pomyślała po kilku ciężkich godzinach bezsenności.

W niektóre z tych smętnych nocy Bellis chodziła na „Wielki Wschodni”, aby poobserwować podróż miasta po tajemniczych morzach. Patrzyła na bezkres wód, aż w końcu, przytłoczona ich ogromem, uciekała w głąb wielkiego statku, wiedziona wewnętrznym przymusem, którego nie rozumiała.

Labiryntem pustych korytarzy meandrowała ku zapomnianej strefie parowca, do kanciapki, którą pokazał jej Doul. Tam zaś, zmieszana i wzburzona, wsłuchiwała się w odgłosy kopulacji i sypialniane rozmowy Kochanków.

Nawyk ten obrzydzał ją, ale nie umiała się oprzeć poczuciu zakulisowej władzy, którą jej to dawało. „Mój mały bunt, mój mały eskapizm. Ktoś was podsłuchuje, a wy o tym nie wiecie” – myślała, słuchając, jak Kochankowie mruczą do siebie mokro i obściskują się z zapamiętaniem, które wciąż ją przerażało.

Nigdy nie uzyskała w ten sposób żadnych sensacyjnych informacji. Kochankowie nie rozmawiali o ważnych sprawach, a wyłącznie kotłowali się, leżeli obok siebie i szeptali fetyszystyczne zaklęcia. Kochanka z nocy na noc brzmiała coraz bardziej gorączkowo i brutalnie, natomiast Kochanek poniżał się przed nią pragnąć się w niej zatracić.

„Nie chcę tutaj być” – myślała Bellis z pasją. W końcu wypowiedziała te słowa na głos, do Carrianne, wiedząc, że jej przyjaciółka nie zgodzi się z nią.

– Nie chcę tutaj być. – Bellis zakręciła winem w kieliszku. – Po koszmarach sennych przyjdą zaburzenia świadomości. Już coś takiego przeżyłam. A co będzie, jak dopłyniemy do tego okropnego miejsca? Albo zginiemy, albo Kochankowie będą mieli do swojej dyspozycji najstraszliwszą moc. Czy ty naprawdę im ufasz, Carrianne? – naciskała po pijacku. – Ufasz temu pochlastanemu zasrańcowi i tej psycholce? Powierzyłabyś im taką moc? Nie chcę tutaj być.

– Wiem, Bellis – odparła Carrianne, szukając odpowiednich słów. – Ale ja chcę zobaczyć, co tam jest. Myślę, że to jest coś niesamowitego, rozumiesz? Nawet jeśli Kochankowie mieliby dostać to w swoje ręce. Nie, nie ufam im. Nie zapominaj, że jestem z Pragnieniowic. Ale coś ci powiem. Odkąd Hedrigall dał dyla, na mojego czuja coraz więcej ludzi się z tobą zgadza.

Zaskoczona Bellis skinęła głową i uniosła kieliszek w ramach toastu. Carrianne przepiła do niej z kpiącym uśmiechem.

„Ona ma rację” – pomyślała Bellis. „Dalijabber, ona ma rację. Coś się zmienia”.

Awank zwalniał.

Jakieś dziesięć dni po wypłynięciu na wody Ukrytego Oceanu ludzie zaczęli to zauważać.

Jako pierwsi dostrzegli to Bastard John, ludzie-ryby, ludzie-raki, Tanner Sack i ci nieliczni powierzchniacy, którzy nadal pływali: łatwiej im było dotrzymać miastu tempa. Po kilku godzinach podwodnych igraszek mięśnie mniej ich paliły, niż się tego spodziewali. Armada nie płynęła już tak szybko.

Wkrótce zmianę zauważyli także obywatele oddychający powietrzem. Bez punktów odniesienia, bez wysp i lądów, na nieznanym morzu, niełatwo było zliczać pokonywany dystans, ale istniały na to metody.

Coś się działo z długą na ponad tysiąc pięćset metrów istotą schowaną w głębinach. Zaszła jakaś zmiana. Awank zwalniał.

Z początku ludzie mieli nadzieję, że zmiana jest tymczasowa i awank przyspieszy, ale mijały dni i prędkość nadal spadała.

Zachwycony i triumfujący Johannes nagle wrócił do łask. Kochankowie zwołali jego stary zespół, aby poczynił jakieś ustalenia.

Bellis zdziwiła się, że Johannes nadal rozmawia z nią i Carrianne o swojej pracy, mimo że ponownie znalazł się w wewnętrznym kręgu.

– Całe miasto wie, przecież to widać gołym okiem – powiedział im pewnego wieczoru, zmęczony i zbulwersowany. – Kochankowie czekają na rozwiązanie zagadki. – Pokręcił głową. – Nawet Aum zgłupiał. Silnik na skalne mleko wciąż steruje uprzężą, awank wciąż płynie, tyle że coraz wolniej.

– Działa tu coś związanego z Ukrytym Oceanem? – zasugerowała Bellis.

Johannes zagryzł wargę.

– Niemożliwe – odparł. – Czy w Bas-Lag może istnieć coś, co miałoby wpływ na awanka?

– Może zachorował – powiedziała Carrianne. Johannes skinął głową.

– Ja też tak sądzę. Krüach jest przekonany, że go wyleczymy, ale mnie się wydaje, że za mało wiemy.

Powietrze nad Ukrytym Oceanem zrobiło się suche i gorące. Roślinność na Armadzie więdła w oczach.

Wszystkie okręgi zamknęły się w sobie i idiotyczne pozory normalności zaczęły się sypać. Ludzie przestali pracować. Piraci-obywatele siedzieli w domach, chroniąc się przed suchym żarem, który lał się z nieba. Wyblakłe miasto straciło swoją wyrazistość. Kołysząc się jak szalupa ratunkowa, prawie stało w miejscu, zdane wyłącznie na siebie.

Kilwater z dnia na dzień nikł.

Tliła się panika. Zwoływano publiczne spotkania. Po raz pierwszy nie organizowali ich włodarze miejscy, lecz ponadokręgowe komisje społeczne. Początkowo w ich skład wchodzili prawie wyłącznie mieszkańcy Bud i Pragnieniowic, lecz udział liczebny Czasów, Książkowic i Niszczukowód rósł z dnia na dzień. Debatowali gorączkowo, szukając odpowiedzi, których nikt nie potrafił im udzielić.

Coraz trudniej było odegnać od siebie koszmarny obraz: pozbawiona napędu Armada dryfuje po jałowych wodach Ukrytego Oceanu. Albo stoi na niewyobrażalnie ciężkiej kotwicy ze znieruchomiałego awanka.

Prędkość, z jaką poruszało się miasto, nadal spadała.

Znacznie później Bellis uświadomiła sobie, że dzień, w którym dolegliwość awanka stała się szokująco oczywista, dzień, w którym tak wiele osób zmarło, to według kalendarza crobuzońskiego był pierwszy meluara – rybnik. Z jej ust dobył się gorzki śmiech, a raczej coś bardziej zbliżonego do kaszlu.

Morskie nieczystości pojawiły się w późnych godzinach rannych.

Ci, którzy je zobaczyli, początkowo wzięli je za kolejne skupiska niby-czujących wodorostów, ale szybko zmienili zdanie. Obiekty te były lżejsze i unosiły się niżej – rozległe barwne plamy, rozmazujące się na brzegach.

Skazy te wykwitły na trasie miasta wiele kilometrów dalej. Wiadomość o tym zjawisku rozniosła się po mieście i ludzie ściągnęli tłumnie do Ogrodu Rzeźb, na dziobie Armady, żeby popatrzeć.

Z czasem zobaczyli masę lepkiej cieczy, gęstej jak muł. Kiedy do plamy docierały fale, zmniejszały się do postaci koślawych zmarszczek, które pełzały po powierzchni plamy i były przez nią pochłaniane.

Barwą substancja ta przypominała bladą, białożółtą dżdżownicę.

Bellis przełknęła ślinę i ze strachu dostała mdłości, lecz kiedy wiatr zmienił kierunek, zrozumiała, że zemdlił ją nie strach, tylko fetor.

Zalały ich kłęby smrodu. Obywatele Armady bledli i rzygali. Bellis i Carrianne miały miękkie nogi i były białe jak płótno, ale nie przyłączyły się do zgodnego chóru charkotów. Rozkolebana breja cuchnęła najgorszą, najbardziej ohydną zgnilizną, jak zepsute w zamknięciu mięso.

– Niech Jabber ma nas w swojej opiece! – wysapała Bellis.