Żelazny pancerz zaczął skrzypieć pod naporem wody. Co dziesięć czy dwanaście sekund rozlegał się kolejny zgrzyt, jakby ciśnienie zmieniało się skokowo, a nie liniowo.
Perkusyjny odgłos przybierał na natężeniu, aż w końcu Johannes zdał sobie sprawę, że trzęsie się nie tylko ich pojazd, ale również całe morze – tony wody wibrowały, spazmowały echem grzmistych uderzeń dochodzących z dołu.
Serce awanka.
Kiedy z potężnego koła na „Nosidle” odwinęło się już kilka kilometrów kabla, zapadka zabezpieczająca zaskoczyła i zahamowała zjazd batysfery ku dnu. „Meduza” szarpnęła się, łomotana przez arterialny huk. Serce awanka sprawiało wskroś metalu wrażenie czegoś litego.
Chion zapaliła latarnię. Popatrzyli nawzajem na swoje mokre od potu twarze w tonacji sepii. Wyglądali groteskowo, zatopieni w cieniach. Przy każdym uderzeniu serca, które wprawiało batysferę w drgania, każdy z nich miał tik trwożnego podziwu. Wokół ciasnej kabiny, z jej wskaźnikami i zegarami, migotały ciemności.
Chion zaczęła poruszać dźwigniami i wkładać karty perforowane do maszyny analitycznej. Serca w nich zamarły, kiedy w pierwszej chwili nie było żadnego efektu, lecz potem batysfera zawibrowała odgłosem silników.
– Powinniśmy mieć pod sobą paręset metrów – oceniała Chion. – Zejdziemy powoli.
Z terkoczącym stęknięciem „Meduza” zaczęła po krzywej sunąć ku awankowi.
Lampa znowu rozbłysła. Zimny snop światła przeszył nieustające podmorskie życie. Johannes przyglądał się zawieszonym w wodzie cząstkom i zobaczył, że dygoczą w rytm tętna awanka. Usta napełniły mu się śliną na myśl o milionach ton wody gotowej ich zmiażdżyć.
Pod nimi objawiła się obecność jakiejś czującej istoty – duch, nie duch? Johannesa zmroziło. Schodzili ku wielkiej płaskiej strefie lżejszych ciemności – porozrywanym, wysypanym kamykami polu, które wśliznęło się w zasięg ich wzroku. Z początku nikłe, nabierało substancjalności, fosforowy promień łapał jego przypadkowe, strzępiaste kontury. Oślizłe i kamieniste, ciągnęło się na wszystkie strony, poznaczone plamami głębinowych porostów. Dawało mieszkanie głębokowodnej faunie. Johannesowi mignęły przed oczami ślepe, węgorzowate śluzice, napęczniałe szczetnice, ociężałe, zbielałe trylobity.
– Jesteśmy w złym miejscu – powiedziała Chion przez ściśnięte gardło. – Zeszliśmy na dno oceanu.
Jeszcze zanim zdążyła powiedzieć to zdanie do końca, jej głos przeszedł w drżący szept, bo zdała sobie sprawę, że jest w błędzie. Johannes skinął głową z poczuciem triumfu i trwożnej czci, jak człowiek, któremu objawił się jego bóg.
Serce awanka znowu zabiło i na płaskim polu wyrósł potężny grzbiet, wysoki na sześć metrów, wzbijając kłęby cząstek kurzu i szlamu. Grzbiet wybiegał poza zasięg lampy, rozwidlając się na dwoje i troje, tworząc na płaskowyżu siatkę ścieżek.
Była to żyła.
Napełniała się krwią, wybrzuszała, żeby po chwili opaść.
Okręt podwodny zjechał we właściwe miejsce. Znajdowali się nad grzbietem awanka.
Nawet Krüach Aum, człowiek pozbawiony emocji, sprawiał wrażenie osłupiałego. Zsunęli się głowami i nawzajem dodawali sobie odwagi.
Krajobraz pod nimi był topografią zwierzęcia.
„Meduza” sunęła powoli, siedem i pół metra nad powierzchnią awanka, mając pod sobą dolinę między dwiema żyłami. Zahipnotyzowany Johannes przez gęstą wodę obserwował ubarwienie potwora Spodziewał się anemicznej bieli, a tymczasem nakrapiana epidemia mieniła się setkami odcieni, pozwijanych w spirale równie charakterystyczne jak odciski palców: marmurkowe szarości, czerwienie ochry…
Miejscami z grzbietu awanka sterczały wypustki, które przypominały skałę albo róg – witki wyrastające wokół „Meduzy” niby skamieniałe drzewa. Chion lawirowała między nimi ostrożnie.
Przepływali nad otworami w epidermie awanka, zmarszczonymi wyrwami, które nagle się powiększały i ukazywały ziejące sztolnie, gładkie, pulsujące tunele, które prowadziły do wnętrza ciała, pokryte pęcherzykami większymi od człowieka.
„Meduza” unosiła się nad grzbietem awanka jak pyłek.
– Na bogów, na co my się porywamy? – szepnął Johannes. Krüach Aum szkicował coś i robił notatki, podczas gdy Johannes wybałuszonymi oczami wpatrywał się w istotę, w której przywołaniu brał udział.
– Światła mamy na góra dwie godziny – powiedziała Chion z niepokojem w głosie.
Okręt podwodny przeskoczył nad zagajnikiem tych włosów wielkości wieży kościelnej i zszedł między dwie narośle – końcówki skrzeli, blizny, może płetwy. Krajobraz marszczył się od ruchu. Jego kontury powoli się zmieniały, płaska powierzchnia opadała w dół.
– Docieramy do jego boku – stwierdził Johannes. Nagle zaczerniała pod nimi otchłań, przepaść ze ścianami ze zrogowaciałej epidermy. Johannes usłyszał, że jego oddech utracił regularność, kiedy awank się skończył i „Meduza” rozpoczęła zjazd wzdłuż jego boku. Światło grało na warstwach komórek i pasożytniczego życia, którego nagle się wokół nich namnożyło. Na widok geografii swego pacjenta poczuli się bardzo mali. Pojawiły się zmarszczki, dziesiątki wielkich kolein jak na tektonicznym uskoku, zakrzywiających się w stronę udźca, płetwy albo ogona. – Myślę, że dopływamy do jakiejś kończyny – oznajmił, pokazując palcem. Woda na przemian drgała spazmatycznie i nieruchomiała. Żłobienia w skórze awanka zagęściły się. Po każdym uderzeniu serca wyskakiwały ogromne siatki potężnych żył, misterne jak na pękniętym szkle, przecinające muskuły wielkie jak góry. Kraby chowały się w tych bruzdach przed światłem. W wodzie unosiły się nieczystości. Lampa złapała chmurę atramentowatej cieczy – Co to jest? – szepnął Johannes.
„Krew” – napisał Krüach Aum.
Serce znowu się skurczyło i ciemna substancja chlusnęła do wody, aby rozpłynąć się na wszystkie strony. Światło latarni kluczyło między mackami krwi i trafiło na jakąś twardą regularną powierzchnię z tyłu.
Batynauci zachłysnęli się powietrzem: była to końcówka masywnej żelaznej uprzęży. Obrośnięta skorupą muszli ślimaków dawno zabitymi przez ciśnienie i prymitywnymi organizmami głębin. Jedno ogniwo powielało swym kształtem krzywiznę awanka.
– Bogowie, może to przez nas – szepnęła Chion. – Może to łańcuchy, cugle go poharatały.
„Meduza” zawróciła i podskakiwała w krwawych turbulencjach. Krew bryzgała zza pagórków na ciele awanka.
– Patrzcie! – krzyknął nagle Johannes. – Tam!
Sześć metrów niżej skóra awanka była okaleczona, sączyła krwią i ropą. Przypominało to kopalnię odkrywkową: szeroki, długi rów o głębokości co najmniej dziewięciu metrów, umykający w mrok. Jego ściany były miazgą pogruchotanych komórek zapaskudzonych osadem tej oleistej wydzieliny ropnej. Na oczach batynautów półpłynne zakrzepy odrywały się, wzbijały do góry, rozciągały w sznury i pękały.
Na dnie wyrwy fosfor wyłowił mokrą plamę czerwieni mięsa.
– Na kopulującego Jabbera! – syknął Johannes. – Nic dziwnego, że zwolnił.
Krüach Aum napisał coś pospiesznie i ustawił kartkę do światła latarni. „To jest nic w stosunku do rozmiarów awanka” – przeczytał Johannes. „Musi być coś jeszcze”.
– Patrzcie – powiedziała Chion. – Ta wyrwa nie styka z wędzidłem. To nie metal go okaleczył. – Zapadła cisza. – Musieliśmy coś przeoczyć.
Po obu stronach wznosiły się ściany pokancerowanego naskórka, opuszczali się jakby na dno kanionu. Jak podróżnicy nanoszący na mapy jakąś nieznaną rzekę, usiłowali dotrzeć do źródeł rany.
Koniec wąwozu znikał przed nimi w ciemnościach na długo przed punktem zbiegu perspektywy. Po każdym uderzeniu serca awanka wzbierała wokół nich krew i zanim się rozproszyła, przez chwilę nic nie widzieli.
Wyczuwali w dole i po bokach jakieś niewielkie ruchy – padlinożercy karmili się obnażonym mięsem.
Okręt podwodny sunął powoli w cieniach tego organicznego parowu. Wszyscy pasażerowie wypełnionego powietrzem metalowego bąbla zadawali sobie w duchu pytanie: „Jaka jest przyczyna?”
Skręcali razem z wąwozem, kiedy wyrastały przed nimi ściany zniszczonej skóry. „Meduza” meandrowała w wodzie.
– Coś się poruszyło, widzieliście?
Chion zbielała na twarzy.
– Tam! Tam! Widzieliście? Widzieliście?
Cisza. Wytrysk krwi. Cisza.
Johannes próbował dojrzeć to, co zobaczyła Chion.
Parów rozszerza się. Są nad krawędzią głębokiego dołu z krwią i ropą na dnie, ciągnącego się na dziesiątki metrów. Rana awanka.
Coś się porusza. Johannes krzyczy, pozostała dwójka idzie w jego ślady.
W krwi coś się porusza.
– Bogowie kochani – szepcze Johannes, po czym jego głos zamiera i przeistacza się w myśl. „Bogowie”. Dzieje się coś nieuchronnego i złego.
„Meduza” podskakuje do wtóru kolejnych krzyków. Coś nią poniewiera.