Выбрать главу

Johannes ma częściowo sparaliżowany umysł. „Musimy to znaleźć i wyleczyć, musimy zlokalizować źródło choroby i usunąć je, wyciąć”. Ale kiedy zjeżdżają do wnętrza dołu, do jądra dolegliwości awanka, na Johannesa spływa trauma strachu.

„Był we mnie, odkąd fale zamknęły się nad moją głową”.

Zepsuta krew pulsuje dziwnymi prądami. Okręt podwodny znowu wibruje, gdy trafia weń coś ciężkiego, niewidocznego. Chion zaczyna wyć.

Kręcąc powoli głową, w nagle zakrzepłym czasie, Johannes obserwuje dłonie strupodziejki, ociężałe i niezdarne jak kikuty, szarpiące za dźwignie, żeby dać całą wstecz. W batysferę znowu coś łomocze.

Johannes uzmysławia sobie, że razem z Chion krzyczy: „Uciekajmy, uciekajmy!”

Słychać stukanie o właz „Meduzy”.

Johannes wrzeszczy ze strachu, wpatrzony w hemorówninę na dole.

W oscylującym świetle lampy wykwitła gęstwina czarnych kwiatów, strzelających grubymi łodygami ku temu zimnemu, fałszywemu słońcu, muskularnych i żylastych. To nie łodygi, lecz ramiona, to nie kwiaty, lecz dłonie, z zakrzywionymi szponami, drapieżnie rozpostarte. Teraz unoszą się torsy, głowy i całe ciała, wyskakują z chmury krwi, w której kąsały i pluły jadem.

Jak duchy wyrastające spod cmentarnej ziemi, istoty te wznoszą się do góry, roztrzepują ogonami krew, patrzą na przybyszów gigantycznymi oczami, w które Johannes zagląda z trwożnym podziwem. Ich twarze zastygły w nieświadomym wyrazie uśmiechów, które kpią z niego. Spomiędzy zębów większych od jego palców sterczą strzępy mięsa.

Stworzenia te z wdziękiem węgorza płyną ku batysferze, która obraca się pod ich ciężarem, która jest wciskana w dół ich wyciągniętymi rękami, bulaje nagle ulatują do góry, załoga wpada na siebie, leżą i wrzeszczą, wrzeszczą i w dogorywającym świetle latarni patrzą na twarze w iluminatorach, na łapczywe dłonie.

Johannes wie, że usta ma rozciągnięte, ale nie słyszy swojego krzyku. Choć cała trójka w panice okłada się pięściami, Johannes nic nie czuje.

Światło wylewa się z „Meduzy” i jest pochłaniane przez czeluść. Johannes patrzy, jak groźne stworzenia naciskają na bulaje i w głowie tłucze mu się histerycznie jedna myśclass="underline" „To one są chorobą, to one są chorobą”.

Ale one tłoczą się teraz wokół batysfery. Rozbijają lampę fosforową, która pryska bąbelkami, i teraz wykrzywione strachem twarze oświetla tylko mizerny, żółty blask latarni wewnętrznej.

Sześć kilometrów pod powierzchnią morza Johannes wpatruje się w parę oczu za iluminatorem. Uświadamia sobie z całą wyrazistością, jak musi się jawić tym oczom: twarz poobijana na skutek kotłowaniny ze żłobieniami uwydatnionymi przez światło latarni, zastygła w wyrazie najwyższej zgrozy.

Johannes patrzy, jak na poniewieranych bulajach wykwitają żyłki. Patrzy, jak pęknięcia rozpełzają się na wszystkie strony. Szkło skrzypi okręt podwodny trzęsie się. Johannes odsuwa się od zniszczonego iluminatora, jakby te parę centymetrów mogło go zbawić.

Kiedy batysferą wstrząsają przedśmiertne konwulsje, kiedy zbryzgane krwią istoty i morze faluje żarłocznym wyczekiwaniem, latarnia gaśnie i w chaotycznej, rozgrzanej plątaninie trzech głosów i ciał Johannes jest zupełnie sam.

Rozdział czterdziesty czwarty

Słońce zaszło, ale woda wciąż była ciepła. I prawie nieruchoma. Pod jej powierzchnią konstelacja baniek światła wydobywającego się z okien statków wyławiała z ciemności podbrzusze Armady.

Tanner i Szekel pływali między „Nosidłem” i „Doberem”, skamieniałym wielorybem, w szerokiej na dwanaście metrów wodnej koleinie. Byli odgrodzeni od odgłosów miasta. Dolatywały do nich tylko dźwiękowe odpadki, podskakując na powierzchni wody jak foki.

– Nie podpływajmy za blisko – ostrzegał Tanner. – To mogłoby być niebezpieczne. Trzymajmy się tej strony statku.

Szekel chciał zanurkować na metr lub dwa – głębiej by się nie odważył – i spojrzeć przez okulary na linę biegnącą w dół do batysfery. Tannerowe opisy łańcuchów awanka zawsze go fascynowały, ale uprząż była dla niego widoczna tylko jako majaczący ciemny kształt, nawet jeżeli zebrał się na odwagę i zanurkował poniżej statków o największym zanurzeniu. Chciał zobaczyć taki sznur ciągnący się z powietrza w ciemną otchłań. Chciał mieć wyobrażenie o skali zjawiska.

– Wątpię, żebyś zobaczył – mówił Tanner, obserwując entuzjastyczny, lecz mało wydajny styl pływacki chłopca – ale zobaczymy, jak blisko uda się podpłynąć, dobra?

Morze otulało Tannera. Rozciągał się w nim, rozwijał dodatkowe kończyny. Zanurkował do szybko ciemniejącej wody i poczuł, że oplatają go zimne światła statku.

Tanner oddychał wodą, płynąc metr za Szeklem i śledząc jego poczynania. W wodzie jakby coś zawibrowało. Uwrażliwił się na te małe drgnienia morza. „Pewnie kabel. Spuszczają batysferę niżej” – pomyślał.

Dziewięć metrów od nich wyrastały z wody pokaźne, wzmocnione wspornikami podpory „Sorgo”. Słońce zaszło dokładnie za platformą, której zastrzały i wieże wiertnicze odcinały się od nieba kreskami.

– Nie podpływajmy za blisko – ostrzegł ponownie Tanner, ale Szekel go nie słuchał.

– Patrz! – entuzjazmował się, pokazując palcem.

Wytracił impet i na moment poszedł pod wodę, żeby wypłynąć ze śmiechem i jeszcze raz pokazać na dalszy koniec „Nosidła”. Zobaczyli gruby kabel, sztywno naprężony, schodzący do wody.

– Trzymaj się z daleka, Szek. Teraz już wystarczy. – Kabel wbijał się w wodę jak igła. – Szekel! – zawołał Tanner stanowczym tonem i chłopak odwrócił się, plując wodą. – Wystarczy. Sprawdźmy, co uda nam się zobaczyć, póki nie jest jeszcze całkiem ciemno.

Tanner dopłynął do Szekla, zanurkował i spojrzał do góry. Chłopiec naciągnął okulary na oczy, zaczerpnął powietrza i też dał nura, trzymając Tannera za rękę.

Kontury miasta rysowały się groźnie jak chmury burzowe. Tanner odliczał w głowie, przyjąwszy, że zmagazynowanego powietrza starczy Szeklowi na dwadzieścia sekund. Przewiercał się wzrokiem przez zmierzch w Ukrytym Oceanie, szukając nitki kabla.

Kiedy rzucił się w górę i zaholował chłopca na powierzchnię, ten był uśmiechnięty.

– Zajebiście, Tanner! – powiedział i zakrztusił się słoną wodą. – Zróbmy to jeszcze raz!

Tanner zabrał go głębiej. Sekundy mijały powoli i Szekel nie okazywał po sobie, że ma jakieś problemy.

Znajdowali się trzy metry pod wodą, koło obrośniętej morskimi żyjątkami burty „Nosidła”. Snop światła księżycowego z chlupotem wpadł do wody i Szekel pokazał na coś palcem. Dwanaście, piętnaście metrów dalej przez moment mignął im kabel okrętu podwodnego.

Tanner przytaknął, ale odwrócił głowę ku ciemnościom zakrzepłym pod statkiem fabrycznym. Usłyszał jakiś dźwięk.

„Czas wypływać” – pomyślał. Dotknął Szekla w ramię i pokazał do góry. Szekel uśmiechnął się szeroko, obnażając zęby, choć uciekły mu w ten sposób resztki powietrza.

Coś wężowatego i bardzo szybkiego z bulgotem oscylowało w polu widzenia Tannera. Pojawiało się i znikało, pojawiało się i znikało, jak migająca ryba. Zbaraniały Tanner zamrugał powiekami. Szekel patrzył na niego zdezorientowany i wystraszony. Zmarszczył brwi, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i z wielkim, czkającym rykiem wypuścił całe powietrze.

Zszokowany Tanner rzucił się ku niemu i zobaczył, że za bąbelkami wypryskującymi z ust Szekla poszło jeszcze coś ciemnego. W pierwszej chwili Tanner sądził, że ma przed oczyma rzygowiny, ale była to krew.

Nadal ze zdezorientowaną miną, Szekel zaczął tonąć. Tanner oplótł go mackami i popłynął do góry, mając w uszach potworny huk. Krew buchała wściekle nie tylko z ust Szekla, ale również z potężnej rany na jego plecach.

Wydawało się, że do powierzchni jest bardzo daleko.

W głowie Tannera kołatało tylko jedno słowo: „Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie”.

Wykrzykiwał je bezgłośnie, jego opatrzone przyssawkami polipowate ramiona wczepiały się w skórę Szekla i szarpanymi ruchami ciągnęły go ku powierzchni. Wokół Tannera śmigały niewyraźne kształty, wyskakiwały z cieni i znowu się w nich chowały, złowrogie i drapieżne jak barakuda, zginały się wpół i wykręcały, poruszając się bez wysiłku z rybią swobodą, w obliczu której czuł się niezdarny i ciężki. Szamotał się z chłopakiem, uciekając z morza. Był intruzem, który daje dyla przed prawdziwymi morskimi stworzeniami. Jego prze-tworzone ciało nagle zaczęło zakrawać na kiepski żart. Krzyczał i miotał się ze swoim brzemieniem, walcząc z wodą, która była teraz zupełnie obcym dla niego żywiołem.

Powierzchnię wody przebił z wrzaskiem na ustach. Zobaczył przed sobą twarz Szekla, drgającą, chlustającą z ust morską wodą i krwią, popiskującą z cicha.

– Pomocy! – darł się Tanner Sack. – Pomocy! – Nikt go jednak nie słyszał. Tanner przyssał się swymi idiotycznymi kończynami do burty „Nosidła” i usiłował wydźwignąć się z wody. – Pomocy!

Coś jest nie tak! Coś jest nie tak!

Przez wiele godzin ekipa na pokładzie „Nosidła” doglądała wielkich pomp parowych, które tłoczyły powietrze do „Meduzy”, i przygotowywała się do wyciągnięcia batysfery na powierzchnię. Jeden po drugim zapadali w rodzaj sennego odrętwienia. Niczego nie zauważyli, dopóki kobieta smarująca kabel zabezpieczający nie zaczęła ryczeć.