Выбрать главу

Opowiadano o natrętnych duchach, brunatniakach albo kelkinach, które przemykały niewidoczne przez miasto i ruszały różne rzeczy. Odkładano jakiś przedmiot, aby później znaleźć go parę centymetrów dalej – w miejscu, w którym mógł być zostawiony, ale nie był. Przedmioty, które spadły i się rozbiły, później były całe albo nawet czekały tam, skąd niby zleciały.

„Blizna” – pomyślała Bellis z tępym zdziwieniem. „Krwawi”.

Morze i niebo w błyskawicznym tempie robiły się niebezpieczne. Chmury deszczowe pojawiały się, szalały i bardzo szybko znikały, o włos omijając miasto. Awank ciągnął Armadę przez wyraźnie odgraniczone obszary wzburzonej wody, otoczone prawie gładką taflą.

Tanner już nie pływał, tylko raz dziennie zanurzał się w wodzie. Ale nie na długo, bo się bał. Podmorskie dźwięki i błyski osiągnęły teraz takie natężenie, że nawet ludzie na powierzchni mogli je usłyszeć i zobaczyć – emanacje niewidocznych obiektów.

Od czasu do czasu mijały Armadę kępy czujących wodorostów, zdarzały się też inne kształty na falach – ruchome i niełatwe do zidentyfikowania, z wyglądu jednocześnie organiczne, przypadkowe i sztuczne.

Brucolac wciąż opadał z sił i nie umierał. Plamił pokład swoimi wydzielinami.

Chodząc po pokładach i korytarzach „Wielkiego Wschodniego”, Bellis słyszała nikłą, zaszyfrowaną muzykę, która wybijała się ponad cichy miejski szum. Trudna do zlokalizowania, przenikała między częstotliwościami, słyszalna w przypadkowych chwilach i miejscach. Bellis wytężała słuch i czasem udało się jej ogarnąć jakiś fragment. Muzyka była brzydka i nieziemska: siateczka półtonów i akordów molowych, podszyta zmiennym rytmem. Pieśń żałobna z podkładem smyczków. Kiedy Bellis usłyszała japo raz drugi, nie miała wątpliwości: muzyka dochodziła z pokoju Uthera Doula.

***

Śmieci na powierzchni, dziwne prądy w morzu i niezrozumiałe wydarzenia na Armadzie z upływem dni zyskiwały na częstości i niezwykłości. Nikogo już nie zdziwiło, kiedy piątego dnia po buncie trzy kilometry od miasta pojawiło się coś podskakującego na falach. Ale kiedy zwrócono w tamtą stronę teleskopy, gruchnęła wrzeszcząca kakofonia podniecenia. Obserwatorzy z „Wielkiego Wschodniego” krzyczeli: „Uwaga! Uwaga!” i biegali jak szaleni z pokoju do pokoju, szukając Kochanków.

Wiadomość błyskawicznie rozniosła się po wszystkich okręgach i obywatele tłumnie ściągnęli na rufowy kraniec Czasów. Zmagając się ze zdradliwymi turbulencjami, mały aerostat pomknął ku plamce, która kołysała się coraz bliżej miasta. Ludzie wymieniali się przy teleskopach i kiedy było już wiadomo, co widzą, głośno wyrażali swoje zdumienie.

Na sponiewieranej tratwie z drewna i ochrowego brezentu, zmęczonym wzrokiem patrząc na swoje miasto, siedział człowiek-kaktus, Hedrigall, renegat.

„Dawać go tutaj!” „Co się, kurwa, stało?” „Gdzie żeś poleciał, Hed?” „Gdzie żeś był”. „Dawać go tutaj, do jasnej ciasnej!”

Kiedy mieszkańcy Armady zobaczyli, że statek powietrzny, który po niego poleciał, wraca na „Wielki Wschodni”, rozległy się gniewne okrzyki. Zderzając się ze sobą, ludzie biegli zatłoczonymi ulicami w stronę sterowca, żeby spróbować go przechwycić.

Bellis obserwowała to wszystko przez okno ze struchlałym sercem. Kiedy ludzie ruszyli w stronę okrętu flagowego, przyłączyła się do nich, nie do końca rozumiejąc swoje pobudki. Dotarła na przedni pokład parowca, kiedy statek powietrzny był jeszcze na tyle wysoko, że nikt nie mógł z niego wysiąść. Czekała na niego grupa lojalistów, otaczających Uthera Doula i Kochanków.

Gęstniejący tłum napierał na gwardzistów, chcąc zobaczyć powrót zbiega.

– Hedrigall! – krzyczeli. – Co się, kurwa, stało?

Kiedy wysiadł wychudzony i wyczerpany, powitał go ryk tłumu, ale błyskawicznie obskoczyli go uzbrojeni ludzie. Zaczęli go prowadzić w stronę drzwi do niższych pokładów, a na czele szedł Doul i Kochankowie.

– Powiedzcie nam! – Okrzyki były coraz bardziej natarczywe i agresywne. – On jest jednym z nas! Oddajcie go nam!

Zdenerwowani strażnicy dobyli skałkówek, kiedy natarł na nich tłum Armadyjczyków. W pierwszym szeregu Bellis zobaczyła Angevine i Tannera Sacka.

Widać było głowę Hedrigalla, pochyloną i spłowiała od słońca. Kolce miał zwiędnięte i połamane. Odwrócił się do obywateli, którzy wyciągali ku niemu ręce i wznosili życzliwe okrzyki, zadarł głowę i zaczął wyć:

– Jak się macie? Jesteście martwi. Widziałem, że wszyscy umarliście…

Zapadła zbulwersowana cisza, a potem wybuchł kakofoniczny zgiełk. Ludzie znowu zaczęli napierać. Gwardziści odepchnęli ich. Tłum zacząć wydawać groźne pomruki.

Bellis zobaczyła, że Uther Doul bierze Kochanków na bok, mówi coś do nich ostro i pokazuje na drzwi. Kochanek skinął głową i podszedł do tłumu z rozpostartymi ramionami.

– Na litość bogów, Armadyjczycy, zaczekajcie! – krzyknął.

Z jego głosu przebijał autentyczny gniew. Hedrigall znowu zaczął wrzeszczeć, jakby w gorączce:

– Jesteście martwi, wszyscy jesteście martwi!

Gwardziści pociągnęli go ku drzwiom, sycząc z bólu, bo kolce przebijały im skórę.

– Nikt z nas nie wie, co się stało – tłumaczył Kochanek – ale, na Crooma, spójrzcie na niego! Jest wrakiem. Jest ciężko chory. Zabieramy go na dół, do naszego mieszkania, żeby wypoczął z dala od wszystkiego, żeby wyzdrowiał.

Kipiąc niezadowoleniem, ruszył w stronę eskortowanego przez gwardzistów Hedrigalla. Uther Doul przepatrolował tłum srogim spojrzeniem.

– Tak nie może być! – krzyknął ktoś znienacka, występując przed szereg. Był to Tanner Sack. – Hed! – zawołał. – To jest mój kumpel, a Jabber jeden wie, co wy z nim zrobicie! – Rozległy się okrzyki poparcia, ale impet tłumu wygasał. Posypały się przekleństwa, ale nikt nie próbował odbić Hedrigalla. Niepewność była zbyt duża. Bellis zdała sobie sprawę, że Uther Doul wyłowił ją wzrokiem z tłumu i patrzy na nią usilnie. – Tak nie może być! – wrzeszczał Tanner.

Żyły wyszły mu na wierzch z wściekłości, kiedy Kochankowie i prowadzony przez strażników Hedrigall weszli do środka. Uther Doul nie odejmował wzroku od onieśmielonej Bellis. – To mój kumpel! – powtórzył Tanner. – Tak nie może być! Mam prawo usłyszeć, co on ma do powiedzenia…

W tym momencie stało się coś niezwykłego.

Spojrzenia Doula i Bellis nadal się krzyżowały i kiedy Tanner powoływał się na swoje kumpelskie prawa, oczy Doula drgnęły gwałtownie i otworzyły się szeroko ze zgoła erotyczną pasją. Osłupiała Bellis patrzyła, jak jego głowa pochyla się o ułamek centymetra, jakby zapraszająco lub potwierdzająco.

Doul patrzył na nią jeszcze wtedy, gdy szedł tyłem w stronę drzwi, tuż przed zniknięciem za nimi sugestywnie uniósł brwi.

„O bogowie”.

Bellis czuła się tak, jakby ktoś jej przyłożył w splot słoneczny.

Spłynęła na nią wielka fala olśnienia: z osłupieniem przeniknęła niezliczone warstwy oplatających ją manipulacji, wykorzystywana, wymanewrowana, wyzyskiwana, wspierana i zdradzona.

Nadal nie rozumiała prawie nic z tego, co się wokół niej działo, co robiono, co zaplanowano, a co stało się w sposób przypadkowy.

Ale pewne rzeczy wiedziała, nagle i z pokorą.

Wymagało ogromu wysiłku i planowania, żeby akurat w tej chwili ściągnąć ją akurat w to miejsce i dać jej możliwość wysłuchania akurat tych słów. Wszystko zbiegało się w tym punkcie; wszystko krystalizowało się i nabierało jasności.

Zdumiona i pełna podziwu, mimo gniewu i upokorzenia, że sterują nią jak marionetką, Bellis skłoniła głowę i zaczęła się wewnętrznie przygotowywać, wiedząc, że ma jeszcze jedno zadanie do wykonania, jeszcze jedną zmianę do przeprowadzenia. Wiedziała, że nie będzie gardziła sobą za swoją żądzę zemsty i że nie uchyli się od tego zadania.

– Tanner – powiedziała do nurka, który wściekał się i przeklinał, perorował z furią, usiłował przekrzyczeć większość, która mówiła mu, że przesadza, że Kochankowie wiedzą, co robią. Urwał i spojrzał na nią ze złością i zdziwieniem. Przywołała go palcem. – Tanner – szepnęła, żeby tylko on ją usłyszał. – Zgadzam się z tobą. Moim zdaniem masz wszelkie prawo usłyszeć, co powie Hedrigall w mieszkaniu Kochanków. Chodź ze mną.

Nietrudno było znaleźć drogę przez puste korytarze „Wielkiego Wschodniego”. Lojalni strażnicy obstawili tylko przejścia do mieszkania Kochanków, a Tanner i Bellis zmierzali gdzie indziej.

Prowadziła go trasą, której nauczyła się na pamięć podczas tygodni folgowania swojej – nie było na to innego słowa – perwersji.

Mijali magazyny, maszynownie i zbrojownie. Szybko, ale bez przemykania jak złodzieje, schodzili coraz niżej, na słabo oświetlone dolne pokłady.

Nie wiedząc o tym, Bellis przeszła z Tannerem niedaleko silników na skalne mleko, które wirowały, buczały i sypały iskrami, wciąż poganiając awanka.

Wreszcie, w ciemnym i wąskim przejściu, gdzie zamiast starej tapety, heliotypów i rycin ściany zdobiły węźlaste rury rozwidlające się jak żyłki, Bellis odwróciła się do Tannera i skinęła na niego, żeby wszedł do małego pomieszczenia. Kiedy oboje byli już w środku, przytknęła palec do ust.