Выбрать главу

Kochankowie nie zwracali uwagi na otoczenie. Uther Doul bezgłośnie usunął się na bok, jakby nie chciał zasłaniać zgromadzonym widoku.

Nie było słychać nic oprócz kłótni.

– Nie wiemy – powtórzył Kochanek. Bellis miała wrażenie, że między oczami Kochanków przeskoczył łuk gorąca albo elyktryczności. – Nie wiemy, co jest przed nami. On może mieć rację. Skąd możemy mieć pewność? Czy możemy ryzykować?

– Och… – Kochanka odpowiedziała jakby swarliwym westchnieniem. Z jej oczu przebijało potworne rozczarowanie i smutek. – Do ciężkiej cholery! Niech bogowie wyjebią cię od tylca na śmierć!

Potem Kochankowie długo mierzyli się wzrokiem na oczach wstrząśniętego tłumu.

– Nie możemy ich zmusić – powiedział wreszcie Kochanek trzęsącym się gwałtownie głosem. – Nie możemy rządzić bez ich przyzwolenia. To nie jest wojna. Nie możemy posłać Doula do walki z nimi.

– Jak możesz odwracać się ode mnie w takiej chwili? – natarła Kochanka chwiejnym tonem. – Tyle razem przeszliśmy. Stworzyłam cię. Nawzajem się stworzyliśmy. Nie zapieraj się mnie…

Kochanek powiódł wzrokiem po twarzach Armadyjczyków i ogarnęła go panika.

– Wejdźmy do środka.

Kochanka zesztywniała, usiłując zapanować nad kipiącą w niej wściekłością. Jej blizny pałały. Pokręciła głową.

– Czy my jesteśmy jakieś parobki, żeby się przejmować, że ktoś nas usłyszy? Co to ma być? Co ci się stało? Jesteś tak samo głupi jak ta banda idiotów? Te łgarstwa, którymi nafaszerował nas ten drań, wydają ci się wiarygodne? Wierzysz mu?

– Czyja nadal jestem tobą, a ty mną? – odpowiedział wrzaskiem Kochanek. – To jest w tej chwili jedyne istotne pytanie. – Czuł, że coś traci, że coś mu ucieka. Więź o równie żywotnym znaczeniu jak pępowina przecierała się i więdła, aby w końcu wyschnąć i pęknąć. Wymachując rękami, tocząc pianę z ust, zdjęty zgrozą i po raz pierwszy od wielu lat sam, próbował jeszcze coś powiedzieć. – Nie możemy płynąć dalej. Nie możemy. Przez ciebie stracimy wszystko…

– Miałam o tobie lepsze mniemanie – powiedziała Kochanka z lodowatą miną. – Myślałam, że znalazłam pokrewną duszę i zespoliłam się z nią.

– Bo tak było, tak było! – powtarzał gorączkowo Kochanek, który był w tym tak żałosny, że Bellis odwróciła ze wstydem głowę.

Ludzie-kaktusy wyprowadzili Hedrigalla, a raczej przydźwigali na ramionach. Powitała go fala przyjaznej radości.

Wszyscy bombardowali go pytaniami, przed którymi się uchylał, bo nie znał na nie odpowiedzi. Ludzie tańczyli, krzyczeli i wołali jego imię, on zaś spozierał na nich pijany zdezorientowaną zgrozą. Ludzie-kaktusy, na których jego kolce nie robiły wrażenia, wzięli go na barana i z tej chwiejnej pozycji rozglądał się wokół z osłupiałą miną.

– Cała wstecz! – krzyknął Tanner Sack. – Zawracamy miasto! Sprowadzić Kochanka! Sprowadzić kogoś, kto wie, jak to się robi. Posłać ludzi do wind od uprzęży. Wysyłamy awankowi sygnał. Zawracamy!

Rozentuzjazmowany tłum rozglądał się za Kochankami z żądaniem wyjaśnienia, jak to się robi, ale Kochankowie zniknęli.

Kiedy ludzie w karnawałowej atmosferze otoczyli Hedrigalla, Kochanka odwróciła się rozjuszona i pobiegła do swojego pokoju, a Kochanek za nią.

W bezpiecznej odległości, gotowa pójść inną trasą, śledziła ich Bellis Coldwine, w ramach ostatniej próby zrozumienia tego, co zrobiła i co jej zrobiono.

Tuż za drzwiami na korytarz usłyszała kolejną wymianę zdań.

– Jesteśmy włodarzami tego miasta – powiedział Kochanek stężałym głosem. – Rządzimy Armadą. Nie niszcz tego. Przez ciebie wszystko stracimy.

Kochanka wykonała piruet i Bellis znalazła się w jej polu widzenia. Kochanka zauważyła ją, ale było jej wszystko jedno, kto ją usłyszy.

– Wiesz… – powiedziała, dotykając twarzy Kochanka. Pokręciła głową, po czym mówiła smutnym i zdecydowanym głosem: – Masz rację. Już tutaj nie rządzimy. Ale nie taki był sens mojego bycia tutaj. Nie poproszę cię, żebyś poszedł ze mną – głos prawie jej się załamał. – Ktoś mi cię ukradł: ty sam.

Odwróciła się i chociaż Kochanek błagał, aby go wysłuchała, aby nie zatykała uszu na głos rozsądku, aby zrozumiała – odeszła.

Bellis miała już pełny obraz sytuacji. Długo stała pośród starych heliotypów, które dawno utraciły sens. W końcu wróciła na pokład, gdzie ludzie świętowali, a Tanner usiłował wydawać rozkazy, usiłował zawrócić miasto z kursu.

Ekipy pracowników technicznych z niechęcią kręciły windami, które ciągnęły za wodze awanka. Z tępym posłuszeństwem awank wykonał skręt o promieniu wielu kilometrów i potężny kilwater Armady wygiął się w półkole.

Manewr zawracania zajął im resztę dnia. Kiedy miasto zataczało ogromny, płaski łuk na pozbawionym jakichkolwiek punktów orientacyjnych morzu, piraci-urzędnicy z Niszczukowód biegali w panice po swoim okręgu, usiłując ustalić, kto teraz rządzi.

Prawda ich przeraziła: w tych godzinach anarchii nikt nie wydawał rozkazów. Nie było łańcucha decyzyjnego, nie było dyscypliny, nie było hierarchii, była tylko chaotyczna, przypadkowa demokracja na bieżąco klecona przez Armadyjczyków. Urzędnicy nie mogąc się z tym pogodzić, dostrzegli przywódców w Tannerze Sacku i Hedrigallu. Ci dwaj byli jednak tylko uczestnikami tego eksperymentu: jeden entuzjastycznym, drugi zagubionym, noszonym na ramionach jak maskotka.

„Czy tak się to kończy?” Bellis jest oszołomiona i osłabiona z przejęcia. Zapadła już noc i biegnie z tłumem uśmiechniętych obywateli wzdłuż nabrzeża Czasów, aby popatrzeć, jak dobijają do brzegu łodzie windowe. Uświadamia sobie, że sama też się uśmiecha. Nie wie, od którego momentu. „Czy już po wszystkim? Czy tak się to kończy?”

Władza, która oficjalnie rządziła Niszczukowodami, a w praktyce całą Armadą, nie istnieje. Od tak dawna sprawowała rządy silnej ręki, a teraz rozpłynęła się tak błyskawicznie i po cichu, że Bellis nie może wyjść z osłupienia. „Gdzie oni się wszyscy podziali?”

Włodarze zniknęli, a wraz z nimi lepiszcze prawa i kontroli, gwardziści i inni wykonawcy ich woli.

Przywódcy innych okręgów roztropnie zachowali milczenie i trzymali się w ukryciu. Próba zapanowania nad wściekłością i rozradowaniem ludu skończyłaby się klęską. Nie są tacy głupi. Czekają.

Lęki, urazy i niepewności, wzbierające w obywatelach od wielu tygodni, osadzające się za każdym razem, gdy mieli wątpliwości, choć zatrzymywali je dla siebie. To było motorem napędowym tego ruchu. Tego buntu. Niezwykła, nieprawdopodobna historia Hedrigalla wyzwoliła ich, dała im pewność, której potrzebowali.

Zawracają miasto.

Bellis nie widzi żadnego plądrowania, żadnej przemocy, pożarów czy strzelanin. Tu chodzi tylko o jedno: żeby nie umrzeć, żeby ujść z życiem z tego okropnego morza. Awank nadal jest ranny, ale płynie. Bellis widzi gwiazdy i wie, że zwierzę kieruje się ku Wezbranemu Oceanowi.

Tego właśnie chciała. Każdy kilometr, który oddalał ją od Nowego Crobuzon, był porażką. Bellis robiła wszystko, aby zawrócić to zakichane miasto, aby skierować je w stronę jej kraju. I teraz, ni stąd, ni zowąd, zupełnie niewytłumaczalnie, odniosła sukces.

„Jak to się stało?” – myśli sobie. Powinna triumfować, odczuwać dumę, a tymczasem jest jak zdumiony, szczęśliwy obserwator z zewnątrz. Wie, skąd się to bierze. Chowa w sobie pytania i urazy. Pamięta, co zobaczyła w oczach Doula. „Znowu zostałam wykorzystana” – myśli przerażona i pełna wątpliwości. „Znowu zostałam wykorzystana”.

To był skomplikowany łańcuch manipulacji. Bellis nie może go teraz rozplątywać. Nie ten czas.

Flar, za pomocą których piloci dawali sygnały łodziom windowym, użyto w wielkim pokazie fajerwerków. Był to gest celebracyjny, ale też prowokacyjny – nie są nam już potrzebne, mówili w ten sposób buntownicy.

Ludzie nadal świętowali zawzięcie, kiedy niebo na wschodzie pojaśniało.

Bellis stała na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, blisko drzwi na korytarze, które prowadziły do pokojów Kochanków. Czekała tutaj od jakiegoś czasu. Pamiętała słowa Kochanki: „Nie poproszę cię, żebyś poszedł ze mną”. Coś się kończyło i Bellis chciała być tego świadkiem.

Na okręcie flagowym byli też inni, w większości zmęczeni i pijani, śpiewali i patrzyli w morze, ale ucichli, kiedy na pokładzie pojawiła się Kochanka z Utherem Doulem u boku. Ludzie przypomnieli sobie o swoim gniewie i mogli im coś zrobić, ale ta nieprzyjemna chwila szybko minęła.

Kochanka, która patrzyła tylko na Doula, niosła dziwnie powybrzuszane pakunki. Bellis zauważyła, że w jednym z pakunków jest byćmożnik, nietypowy instrument Doula.

– Czy to jest wszystko? – spytała Kochanka i Doul skinął głową.

– Wszystko, co udało mi się zgromadzić, poza moim mieczem. Twarz Kochanki zastygła w wyrazie hardego spokoju.

– Łódź gotowa? – dociekała i Doul ponownie przytaknął. Ruszyli razem, obserwowani przez piratów, lecz niemolestowani, w stronę lewej burty „Wielkiego Wschodniego”, a potem, ulicami wijącymi się po zbitej masie statków, zmierzali ku portowi Basilio.

Bellis zerkała ku drzwiom. Spodziewała się, że stanie w nich Kochanek i zawoła swoją kochankę albo pobiegnie za nią i powie, że on też popłynie, że nic ich nie rozdzieli… ale nie pojawił się.