Nigdy nie zespolili się ze sobą duszami. Nigdy nie przyświecał im ten sam cel. Może tylko przypadek sprawił, że tak daleko razem zawędrowali.
Przy burcie Niszczukowód Kochanka zatrzymała Uthera Doula i odwróciła się, żeby po raz ostatni spojrzeć na okręt flagowy. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo było jasne, dzięki czemu Bellis wyraźnie widziała twarz Kochanki.
Na prawym policzku, od włosów do żuchwy, biegła nowa rana, połyskująca cienką warstewką maści. Była głęboka, ciemnoczerwona, przecinała kilka innych, starszych ran, jakby chciała je unieważnić.
Bellis nigdy nie słyszała żadnych opowieści na temat tej ostatniej wędrówki, co ją zaskoczyło. Armada całymi tygodniami rozprawiała o buncie, ale Bellis ani razu nie słyszała, żeby ktoś mówił o Kochance i Doulu podążających statecznym krokiem przez zmęczone i pijane rebelią miasto.
Umiała sobie jednak wyobrazić ich wspólny marsz. Kochanka smutna i zamyślona, rozgląda się dokoła, karbuje w pamięci detale miasta, którym tak długo współrządziła. Dźwiga pakunek, czuje ciężar wszystkich ksiąg z ezoterycznymi naukami, traktatów o kopalnictwie możliwości, starodawnych urządzeń otrzymanych od Doula.
Doul kroczy obok niej z dłonią na rękojeści miecza, chroni ją podczas ostatnich minut jej pobytu na Armadzie. Czy to było konieczne? Czy musiał interweniować? Bellis nie słyszała żadnych opowieści o zaszlachtowanych przez niego Armadyjczykach.
I czy Kochanka naprawdę odpłynęła sama?
Trudno było uwierzyć, że nie znalazł się nikt gotowy jej towarzyszyć. Jej wewnętrzna opowieść bazowała na innej logice niż logika zysku napędzająca Armadę, ale czy rzeczywiście była obca wszystkim obywatelom miasta? Kochanka nie umiałaby sama pokierować statkiem, nawet niewielkim. Bellis łatwiej było sobie wyobrazić, że kiedy szła przez miasto, powyciągała trochę ludzi z ich kryjówek, że wyczuli jej obecność i wyszli do niej. Wyalienowani, kierujący się innymi pobudkami niż ich sąsiedzi, ustawili się sznurem za Kochanką i Utherem Doulem, spakowani i gotowi opuścić miasto.
Romantycy, bajarze, wyrzutki społeczne, samobójcy i obłąkańcy. Oczyma duszy Bellis widziała ich za Kochanką.
Miała nieodparte odczucie, że kiedy Kochanka mijała opuszczone magazyny portowe, podążała za nią gromada tych odmieńców. Wsiedli na przygotowany wcześniej statek, dosypali węgla do kotła i rzucili cumy, pożegnawszy się z Armadą.
Była to jednak tylko hipoteza. Nie dało się wykluczyć, że Kochanka popłynęła sama.
Bellis wiedziała tylko tyle, że po niecałej godzinie, kiedy słońce stało bardzo nisko na niebie, w wąskim wyjściu z portu Basilio pojawił się żagiel i wypłynął na morze. Statek nie był duży. Na pokładzie Bellis zobaczyła rozmaite dźwigi, windy, kotły i silniki, których przeznaczenia nie znała. Statek wydawał się dobrze wyposażony i sklarowany.
Bellis nie widziała go zbyt wyraźnie. Patrzyła nad nieregularnymi konturami Armady, płaskimi i skośnymi, szarymi i czerwonymi, łupkowymi, betonowymi i żelaznymi. Z trudem wyławiała statek spośród oleistego światła poranka. Widziała snujący się kominem dym drzewny, gdy żaglowo-parowa jednostka dała się porwać dziwnym prądom Ukrytego Oceanu.
Obserwował to również Kochanek, stojący parę kroków od Bellis.
Oczy miał tak czerwone od łez, jakby wtarł w nie piasek. Rzecz jasna, na jego policzku nie pojawiła się żadna nowa blizna.
Statek sunął po wodzie z prędkością, jakiej Bellis nigdy nie widziała na Ukrytym Oceanie. Bez ceregieli, bez salw armatnich i fajerwerków, zmierzał na północ, w kierunku dokładnie odwrotnym niż Armada – w stronę Blizny.
Długo po zniknięciu statku Kochanki za horyzontem Uther Doul wrócił na „Wielki Wschodni” sam.
Doul stanął pod masztem, na którym ukrzyżowany był Brucolac. Równo o wschodzie słońca rozpoczęły się poranne wrzaski wampira, z początku cherlawe.
– Odciąć go – powiedział nie znoszącym sprzeciwu tonem Uther Doul do grupy mężczyzn i kobiet. Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nie oponowali. – Odciąć go i zabrać do domu.
W ten niezwykły poranek, kiedy miasto po omacku wypracowywało sobie nowe zasady funkcjonowania i na razie nikt nie wiedział, co jest dozwolone, normalne, dopuszczalne i słuszne, miłosierny rozkaz Uthera Doula został wykonany.
„Już nie jesteś Kochanką” – pomyślała nagle Bellis. Patrzyła ku horyzontowi, za którym zniknął stateczek. Pomyślała o kłótni Kochanków, o nowej ranie – świeżej bliźnie na policzku, która odmieniała i wyodrębniała Kochankę. „Już nie jesteś Kochanką”.
Bellis usiłowała zbudować sobie nowy obraz Kochanki, która stała za sterem swego statku i zmierzała ku najbardziej niezwykłemu miejscu na świecie. Usiłowała przemyśleć ją na nowo, spojrzeć obiektywnym okiem, sprawiedliwie obdzielić ją zasługami i winami, uczciwie ocenić kobietę, która pilotowała swój statek na koniec świata, kierując się wyłącznie własnymi planami i pragnieniami.
Bellis nie umiała jednak myśleć o niej inaczej jak o Kochance.
Nie znała imienia tej kobiety.
KODA. Tanner Sack
Wszystko tu powariowało. Nigdy byś nie uwierzył, co ja robię.
Nie płyniemy już do Blizny. Wracamy tam, gdzie byliśmy przedtem.
Dziwne. Tak sobie myślę, że nie znałem Armady w czasach, kiedy jeszcze nie tęskniła za Ukrytym Oceanem. Ty też. Wszystko było podporządkowane temu, żeby nas tam zawieść. Nie mieszkałem na Armadzie w czasach, kiedy była tylko portem pirackim.
Ty też.
Spędzam trochę czasu z Twoją Angevine. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Można powiedzieć, że jesteśmy trochę skrępowani. Ale widujemy się i rozmawiamy, głównie o Tobie.
Okłamywali nas, i mieliśmy tego dosyć, i narażali nas na śmierć, do cholery, to kazaliśmy im zawrócić.
Cały czas myślę o tym, że Cię nie ma.
Ja już tutaj nie mieszkam. Nigdzie nie mieszkam. To miasto Cię zabiło.
Nie wiem, co to były za istoty w wodzie. Na pewno wiem, że tej nocy nie walczyliśmy z wampirami. Nikt nie mówi o tych stworach. Nikt nie wie, co to było. Wiemy tylko, że pomagały zawrócić miasto.
Bastard John je widział. Poznaję po jego świńskich oczkach. Ale milczy jak grób.
To ja zawróciłem miasto. Tym stworom, które Cię zabiły i wampirom, które wałczyły ramię w ramię z nimi, to się nie udało.
Ja to zrobiłem. Zawróciłem miasto.
Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać, ale nie chcę już tu mieszkać, a nie mam jak odejść.
Jestem teraz morskim stworzeniem. Kiepski żart. Obaj wiemy, jak wyglądają prawdziwe morskie stworzenia, jak się poruszają, jak szybko. Inaczej niż ja, który niezdarnie trzepię koślawymi, ukradzionymi płetwami, prze-tworzony.
Ale nie mogę już żyć w powietrzu. Ta opcja jest dla mnie zamknięta.
Co zrobię? Nie mogę wrócić do Nowego Crobuzon, a gdybym mógł, to bym zdechł bez morskiej wody.
Zmuszę się do pływania. Z czasem będzie mi łatwiej.
Nie mogą mnie tu zatrzymać. Mogę odejść. Może podpłyniemy kiedyś do jakiegoś wybrzeża, to ucieknę. Zamieszkam w płytkiej wodzie, żebym widział pod sobą skałę, żeby drzewa i kamienie spotykały się ze sobą w wodzie. Mogę żyć sam. Mam dosyć życia tutaj, powiem Ci.
Nie mam nic. Nie mam nic.
Z czasem poczuję się lepiej, mówią mi. Nie chcę, żeby czas mnie uleczył. To nie jest kaprys, że czuję się źle.
Chcę, żeby czas oszpecił mnie i okaleczył utratą Ciebie, naznaczył mnie. Nie zgadzam się, żeby zagłaskał Twoje odejście.
Nie mogę powiedzieć Ci „żegnaj”.
Pylnik 2 tathisa, 1780. Armada.
Awank znowu zwalnia, po raz ostatni.
Rany zadane przez grindylow wciąż się nie zagoiły, nie zabliźniły, nadal jątrzą paskudnie. Od czasu do czasu przepływamy przez bajora jego ropy.
Sądzę, że jego serce dogorywa.
Wszyscy wiemy, że awank umiera.
Może szuka swojego domu. Może próbuje odnaleźć drogę do wszechświata pozbawionej światła morskiej wody, z którego został przez nas wyłowiony. Jest coraz bardziej chory i słaby, krew mu gęstnieje i robią się w niej zakrzepy, coraz wolniej merda swoimi wielkimi płetwami.
Na szczęście jesteśmy już blisko krańca Ukrytego Oceanu. Niebawem go opuścimy – to jest kwestia dni, a może nawet godzin – i będzie na nas czekała armadyjska flota. Awank dożyje tej chwili.
Ale nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy Armada ostatecznie stanie w miejscu.
Zatrzymamy się na środku morza przyczepieni do organicznej kotwicy, miliony ton trupiego mięsa będą gniły na dnie otchłani.
Pięć łańcuchów, pięć kajdan do zrzucenia. Każdy łańcuch do odcięcia w dwóch miejscach. Każde ogniwo grube na dziesiątki centymetrów i taumaturgicznie hartowane. Trochę to potrwa, ale w końcu kilometry metalu odpadną.
Cóż to będzie za katastrofa dla przydennych stworzeń – jak kara bogów. Tony metalu z coraz większą prędkością polecą na dno, sześć, siedem kilometrów, aby w końcu walnąć w osad na dnie morza i wbić się głęboko w skałę. Może wylądują na grzbiecie biednego awanka i rozprują go, a kilometry jelit zapaskudzą ciemne dno oceanu.