Выбрать главу

Trzymam go w garści.

Na zewnątrz. Na szybki, rześki wiatr, który nęka mnie uporczywie.

Oczy mam jak jaskiniowiec. Nauczyłam się patrzeć w ponurym, brązowym świetle kajuty i ten poranek oszałamia mnie. Oczy mi łzawią, mrugam i mrugam i w górze morskie chmury uciekają ode mnie. Zewsząd słyszę miękki aplauz fal. Czuję w powietrzu smak soli.

Wokół mnie są inni, Mol lificatt, Cardomium numer jeden i Cardomium numer dwa. Murrigan, Ettenry, Cohl, Gimgewry, Yoreling, Tearfly, mój Johannes szybko mnie zauważa i rzuca mi przelotny uśmiech, po czym pochłania go tłum. Jest gdzieś Fennec, głowa nadal spuszczona, w tym świetle wszyscy wyglądamy tak, jakbyśmy byli z gruboziarnistego papieru, z podlejszej materii niż reszta dnia, który ignoruje nas z bezczelnością zakichanego dziecka.

Chcę zawołać do Johannesa, ale porywa go prąd ludzi, a ja bez końca patrzę oczami, które znowu widzą wyraźnie.

Zmagam się z moim kufrem, potykam się, kuśtykam przez cały pokład. Czuję się zmaltretowana przez światło i powietrze, po raz drugi podnoszę wzrok i widzę, że ptaki kreślą w powietrzu łuki. Brnę przed siebie, nie odrywając od nich oczu, zmierzają bezładnie ku horyzontowi, widzę maszty na trasie ich lotu. Unikałam tego. Specjalnie nie patrzyłam w bok, nie sprawdzałam, gdzie jesteśmy. Cel podróży czaił się w kąciku oka, ale teraz, kiedy obserwuję mewy, wskakuje w moje pole widzenia.

Jest wszędzie. Jak mogłam nie widzieć?

Ktoś wywołuje nazwiska, dzieli nas na grupy i wydaje skomplikowane polecenia, ale ja nie słucham, bo rozglądam się po…

Drogi Jabberze

Wywołują moje nazwisko i znowu jestem koło Johannesa, ale nie patrzę na niego, bo

oglądam

maszt za masztem i żagiel i wieża i

dalej i dalej

Jesteśmy tutaj

koło tego lasu

na Diabli Ogon i Jabberze i kurwa

złudzenie, złudzenie optyczne

miasto, które porusza się i marszczy i bez końca kolebie z boku na bok

„Panno Coldwine” - mówi ktoś chłodno, aleja nie mogę, nie teraz, kiedy patrzę, zestawiłam kufer na ziemię i patrzę i ktoś ściska Johannesowi dłoń, a on patrzy osłupiały na tę osobę.

„Doktorze Tearfly, serdecznie witamy, to dla nas wielki zaszczyt” ale ja nie słucham, bo jesteśmy na miejscu, dotarliśmy, i spójrz na to, spójrz na to och, chyba to zrobię, mogłabym się zaśmiać albo puścić pawia, żołądek się we mnie przewraca, spójrz, jesteśmy na miejscu.

Jesteśmy na miejscu.

CZĘŚĆ DRUGA. SALT

Rozdział szósty

Pod wodą były lampy. Zielone, szare, zimnobiałe i bursztynowe kule w raczej stylistyce, wyznaczające spód miasta.

Światło kłuło zawieszone w wodzie cząstki. Pochodziło nie tylko z tysiąca wiązek iluminacji, ale także z korytarzy wczesnego światła słonecznego, które ukośnie wybijało tunele od fal do głębin. Ryby i kryl okrążały je i przepływały przez nie bezwiednie.

Od dołu miasto było archipelagiem cieni, nieregularnym, rozrośniętym i niesamowicie skomplikowanym. Przemieszczały się w nim prądy. Kile przebiegały we wszystkich możliwych kierunkach. Łańcuchy kotwiczne snuły się jak włosy, urwane i zapomniane. Z otworów miasta buchały odpadki, fekalia i cząstki stałe, nafta przeciskała się z trudem i szła do góry, aby utworzyć niewielkie plamy na powierzchni. Nieprzerwany wypływ śmieci paskudził wodę i był przez nią połykany.

Pod miastem ciągnęło się kilkaset metrów szybko rzedniejącego światła, a poniżej kilometry podwodnych ciemności.

Spód Armady kipiał życiem.

Ryby przemykały przez jej architekturę. Istoty podobne do traszek rozumnie i z poczuciem celu poruszały się między różnymi kryjówkami – Klatki z drutu tkwiły w jamach albo wisiały na łańcuchach, tłoczne od spasionych dorszy i tuńczyków. Mieszkania raków przypominały koralowe polipy.

Za obrzeżami miasta i pod nim, na kresach światła, wielkie, półdzi kie wyrmeny kręciły w wodzie korkociągi i żerowały. Sztywne cienie batyskafów buczały. Delfin stale wydawał z siebie czujne dźwięki. Ruchoma ekologia i polityka była uwiązana do zwapniałej podstawy miasta.

Dookolne morze rezonowało odczuwalnym fizycznie hałasem: mlaskami w wyraźnym staccato, wibracjami huczącego metalu, połykanym dźwiękiem wzajemnego hydrotarcia prądów. Szczęknięciami, które rozpraszały się po osiągnięciu powierzchni.

Wśród tych, którzy unosili się lub przytrzymywali czegoś w wodzie, były dziesiątki mężczyzn i kobiet. Nieporadnie poruszali się w rozciągniętym czasie, niezdarni na tle eleganckich, wielkolistnych paproci i gąbek.

Woda była zimna. Powierzchniacy nosili gumowane, skórzane kombinezony i ogromne kaski z miedzi i hartowanego szkła, połączeni z taflą wody rurami doprowadzającymi powietrze. Trzymali się drabin i odciągów, niebezpiecznie zawieszeni nad niewyobrażalną przestrzenią.

Szczelnie zamknięci w kaskach, byli odcięci od dźwięku i każdy poruszał się rozważnie obok reszty, ale też zupełnie sam. Przełazili jak wszy przez rurę, która wbijała się w mętne morze jak odwrócony komin. Był to kwitnący patchwork alg i muszel o niezwykłych kształtach. Chwasty i parzący filigran obrastały wszystko jak bluszcz i dyndały w dół i do góry, trącając plankton.

Z nagiej piersi jakiegoś nurka wystawały dwie długie macki, kołysząc się z prądem morskim, ale także zgodnie ze swoimi słabymi wewnętrznymi popędami.

Nurkiem tym był Tanner Sack.

Trzepiąc ogonem, delfin sunął w stronę obrzeży miasta, do góry, ku światłu. Przebrnął przez malejące ciśnienie wody, wyskoczył w powietrze, zgiął się wpół jak scyzoryk, zawisł w pyle wodnym i zmierzył miasto bystrym okiem.

Znowu w dole, mknął przez prążki wody. Trochę dalej majaczyły ogromne kształty, niewyraźnie widoczne przez wodę i rozedrgania taumaturgii. Pilnowały ich rekiny na uwięzi i nie wolno ich było badać. Oko nie mogło się na nich zogniskować.

Nie podpływali do nich nurkowie.

Jakieś głosy wyrwały Bellis ze snu.

Od jej przybycia do Armady minęło wiele tygodni.

Każdy ranek był taki sam. Budzenie się, siadanie na łóżku, czekanie, rozglądanie się po pokoiku z dygoczącym niedowierzaniem, które nie chciało ustąpić. Nabrzmiewało w niej jeszcze mocniej niż tęsknota za Nowym Crobuzon.

„Skąd się tutaj wzięłam?”. Pytanie to nie odstępowało jej ani na krok.

Rozsunęła zasłony, uchwyciła się parapetu i patrzyła na miasto.

Pierwszego dnia po przybyciu stali ze swoimi rzeczami na pokładzie „Terpsychorii”, otoczeni przez strażników oraz mężczyzn i kobiety z wykazami osób i różnymi urzędowymi papierami. Twarze piratów były harde, poorane okrucieństwem żywiołów. Przez zasłonę swego strachu Bellis przyglądała im się uważnie, lecz nie umiała ich w żaden sposób zaklasyfikować. Istny melanż etniczno-kulturowy. Każdy miał skórę innego koloru. Niektórzy byli pokryci abstrakcyjnymi wzorami z blizn, a niektórzy nosili stroje z batiku. Wyglądali tak, jakby nie łączyło ich ze sobą nic oprócz ogólnej srogości.

Kiedy nagle zesztywnieli w jakiegoś rodzaju postawie na baczność, Bellis wiedziała, że przybyli ich zwierzchnicy. Przy relingu stało dwóch mężczyzn i kobieta. Morderca, odziany w szary pancerz dowódca abordażu, podszedł do nich. Ubranie i szpadę miał już całkiem czyste.

Młodszy z dwóch mężczyzn i kobieta zbliżyli się do korsarza. Bellis wytrzeszczyła oczy na ich widok.

Mężczyzna miał na sobie ciemnoszary garnitur, a kobieta prostą, niebieską sukienkę. Oboje byli wysocy i nosili się z dostojeństwem typowym dla władzy. Mężczyzna miał starannie przystrzyżone wąsy i naturalnie arogancki sposób bycia. Rysy twarzy kobiety były ciężkie i nieregularne, ale usta zmysłowe, a okrutny wyraz oczu hipnotyzujący.

Tym, co kazało Bellis wpatrywać się w nich z fascynacją i odrazą, co przykuło jej uwagę, były… blizny.

Jedna ciągnęła się od kąta lewego oka kobiety do kącika ust. Równiutka i nieprzerwana. Druga, grubsza, krótsza i bardziej postrzępiona, od prawej strony nosa poziomo po policzku, a potem zakręcała do góry w stronę oka. Były też inne, wrysowane w jej twarz. Szpeciły ochrową skórę z estetyczną precyzją.

Przeskakując wzrokiem z kobiety na mężczyznę i z powrotem, Bellis poczuła w ustach smak piołunu. „Cóż to za chora sprawa?” – pomyślała zdeprymowana.

Wzory zdobiące twarz mężczyzny były lustrzanym odbiciem wyżej opisanych. Długa, zakrzywiona blizna po prawej stronie twarzy, krótsze, ząbkowane nacięcie pod lewym okiem. Jakby był zniekształconym odzwierciedleniem kobiety.

Kiedy zbulwersowana Bellis patrzyła na okaleczoną parę, kobieta przemówiła:

– Na pewno zdążyliście już zdać sobie sprawę – powiedziała dobrą ragamollszczyzną, dostatecznie głośno, żeby wszyscy usłyszeli – że Armada nie jest jak inne miasta.