Выбрать главу

„Czy to jest powitanie?” – pomyślała Bellis. „Czy tylko tyle dostaną zestresowani i zdezorientowani rozbitkowie z»Terpsychorii«?”

Kobieta mówiła dalej.

Opowiedziała im o swoim mieście. Momentami milkła i wątek płynnie podejmował mężczyzna. Byli prawie jak bliźniacy, którzy kończą za siebie zdania.

Trudno jej się słuchało tego, co mówili. Bellis osłupiała na widok uczuć, które przeskakiwały między mężczyzną i kobietą za każdym razem, gdy na siebie spojrzeli. Przede wszystkim jakiś głód. Bellis czuła się wybita z orbit czasu, jakby to jej się tylko śniło.

Później przyszło uświadomienie, że przyswoiła sobie wiele z tego, co zostało powiedziane, przeniknęło to do jej wnętrza gdzieś poniżej progu świadomości. I wbrew jej woli wyszło na wierzch, kiedy zaczęła mieszkać na Armadzie.

Wtedy całkowicie skupiła uwagę na niezwykłej nici emocjonalnej, jaka łączyła tę parę. Poza tym doszło do niej tylko rozradowane osłupienie, z jakim przyjęto ostatnie zdanie kobiety.

Słowa dotarły do niej dobre kilka sekund po tym, jak zostały wypowiedziane, jakby jej czaszka była z materiału spowalniającego dźwięk.

Rozległo się ogólne sapnięcie, głośne „juhu”, a potem potężna erupcja radości setek wycieńczonych, prze-tworzonych więźniów, którzy dygotali i śmierdzieli. Hałas narastał i narastał, z początku niepewny, potem upojny i triumfalny.

– Ludzie, kaktusy, hotchi, raki… prze-tworzeni – powiedziała kobieta. – Na Armadzie wszyscy jesteście marynarzami i obywatelami. Na Armadzie nie ma dyskryminacji. Tutaj jesteście wolni. I równi sobie.

To nareszcie było jakieś powitanie. Na które prze-tworzeni zareagowali głośnym i łzawym podziękowaniem.

Bellis wraz ze swoimi przypadkowymi towarzyszami została zapędzona do miasta, w którym mężczyźni i kobiety reprezentujący różne fachy czekali z kontraktami i przenikliwymi, zaciekawionymi spojrzeniami. Wychodząc z pomieszczenia, spojrzała na przywódców i ze zdziwieniem zobaczyła, że ktoś do nich dołączył.

Kompletnie zdezorientowany Johannes Tearfly patrzył w dół na dłoń podaną mu przez mężczyznę z bliznami – tak jakby nie wiedział, co z nią począć. Starszy pan, który stał obok mordercy i pokrytej bliznami pary, podszedł do przodu, głaszcząc się po siwej brodzie, i przywitał się z Johannesem, wymawiając jego nazwisko.

Bellis tylko tyle zobaczyła i usłyszała, zanim ją zabrano. Ze statku do Armady, jej nowego państwa-miasta.

Flotylla siedzib mieszkalnych. Miasto zbudowane na starych kościach łodzi.

Zniszczone ubrania wszędzie trzęsły się i suszyły na wiejącym ze stałą prędkością wietrze. Trzepotały w uliczkach Armady, koło wysokich gmachów z cegły, wieżyczek, masztów, kominów i przedpotopowego takielunku. Bellis patrzyła ze swojego okna na panoramę poprzestawianych masztów i bukszprytów, na miejski krajobraz galionów i kaszteli, na setki statków związanych razem, zajmujących prawie półtora kilometra kwadratowego morza, i zbudowane na nich miasto. Niezliczone przykłady architektury morskiej: ogołocone łodzie wikingów, galery, lugry i brygantyny, liczące setki metrów długości parowce i kajaki nie dłuższe od człowieka. Były też nieznane typy łodzi: prakecze, barka wyrzeźbiona ze skostniałego ciała wieloryba. W plątaninie lin i ruchomych, drewnianych kładek setki statków – skierowanych we wszelkich możliwych kierunkach – unosiły się na wodzie. Miasto było głośne. Psy na uwięzi, okrzyki przekupniów, buczenie silników, młotki i tokarki, tłuczenie kamieni. Klaksony w warsztatach, śmiech i wołania, wszystko w jednej z odmian języka salt, skundlonej mowie marynarskiej, która była językiem Armady. W tle tych odgłosów miasta gardłowy hałas łodzi. Narzekania drewna, trzask skóry i liny, perkusyjne stukanie statku o statek.

Armada bez przerwy się ruszała, mosty kołysały się z boku na bok, wieże się chwiały. Miasto przesuwało się na wodzie.

Statki w każdym elemencie poddano konwersji. Dawne koje i grodzie stały się domami, na dawnych pokładach działowych powstały warsztaty. Miasto nie dało się jednak zniewolić istniejącym skórom statków, lecz je przekształciło. Statki rozbudowano, a raczej nadbudowano, style i materiały zaczerpnięte z setek historii i estetyk złożyły się na eklektyczną architekturę.

Wiekowe pagody przycupnęły na pokładach starożytnych galer wiosłowych, a betonowe monolity wyrastały jak dodatkowe kominy na korowcach skradzionych z mórz południowych. Ulice między budynkami były ciasne. Biegły po mostach nad przebudowanymi statkami, pośród labiryntów, placyków i okazałych gmachów. Tereny parkowe rozpełzały się po kliprach, nad zbrojowniami, na głęboko ukrytych pokładach. Domy napokładowe pękały od naprężeń wywołanych bezustannym ruchem statków.

Bellis widziała markizy straganów Targu Zimowej Słomy: setki zgrabnych szkut i płaskodennych łodzi przemytniczych, góra na sześć metrów długich, wypełniających luki między większymi jednostkami. Łódeczki bez przerwy o siebie stukały, spętane łańcuchami i powiązane linami, które obrosły wodnym zielskiem. Straganiarze otwierali swoje placówki handlowe, przystrajali sklepowe łódeczki wstążkami i szyldami, rozwieszali towar. Poranni zakupowicze schodzili na targ z okolicznych statków po stromych mostach linowych, wprawnie przedostając się z łodzi na łódź.

Koło targu znajdowała się korweta porośnięta bluszczem i pnącymi kwiatami. Zbudowano na niej pięknie rzeźbione, niskie siedziby mieszkalne. Masztów nie ścięto, lecz opleciono zielenią, przez co przypominały sędziwe drzewa. Był okręt podwodny, który od dziesięcioleci nie zszedł pod powierzchnię. Wokół jego peryskopu ciągnęła się grań wąskich domów, podobna do płetwy piersiowej. Korwetę i okręt podwodny łączyły falujące, drewniane mostki przechodzące nad targiem.

Parowcowi nadano funkcję bloku mieszkalnego, w kadłubie wykonano nowe okna, a na śródokręciu stanęły drabinki dla dzieci. W pudłowatym kołowcu mieściła się pieczarkarnia. Statek-rydwan, z dekoracyjnie wypolerowanym wędzidłem, dźwigał ciężar ceglanej zabudowy szeregowej, która wypełniała krzywizny jego szkutniczych fundamentów. Z kominów wzbijały się łańcuchy dymu.

Budynki przybrane kośćmi, kolory od różnych odcieni szarości i rdzy po wybujałe barwy heraldyczne; miasto ezoterycznych kształtów. Jego hybrydowość była ponura i nieujmująca, oszpecona graffiti i skutkami butwienia drewna. Architektura falowała razem z wodą, co niosło ze sobą jakąś niejasną groźbę.

Na dawnych frachtowcach znalazły przytulisko zarówno slumsy, jak i miejskie pałace, które chwiały się zresztą też na pokładach slupów. Były kościoły, sanatoria i opuszczone domy, wszystkie nieustannie lizane przez wilgoć, obrysowane solą, zanurzone w dźwiękach fal i niosącym zarówno świeżość, jak i zgniliznę zapachu morza.

Statki spinały ze sobą łańcuchy i dźwigary na zawiasach. Każda krypa była pontonem w sieci pomostów linowych. Łodzie tworzyły morskie ściany wbitych w dno statków, które otaczały unoszące się swobodnie jednostki. Port Basilio, gdzie marynarka Armady albo goście mogli zacumować, dokonać napraw albo rozładować towar, chronił przed sztormami.

Największe statki krążyły po obrzeżach miasta, za holownikami i parowcami przywiązanymi do boków Armady. Na otwartej wodzie pływały flotylle łodzi rybackich, okręty wojenne, statki-rydwany, trałowce i inne. Była to prywatna marynarka Armady, buszująca po świecie i wracająca do ojczystego portu z ładunkiem odebranym siłą wrogom lub morzu.

Jeszcze dalej, za nadmiejskim niebem, rojącym się od ptaków i innych kształtów, za wszystkimi jednostkami pływającymi ciągnęło się morze.

Otwarte morze. Fale jak owady w nieustannym ruchu.

Niesamowite i puste.

Bellis dano do zrozumienia, że jest pod opieką tych, którzy ją złapali, była mieszkanką okręgu Niszczukowody, rządzonego przez mężczyznę i kobietę z bliznami. Obiecali robotę i kwaterunek wszystkim, których wzięli do niewoli, i szybko się z tego wywiązali. Z przerażonymi, zdezorientowanymi przybyszami spotkali się urzędnicy, wywoływali ich nazwiska z listy, wypytywali nowych o kwalifikacje i inne szczegóły, po czym lakonicznie wyjaśniali w pidżyn salt, jaką pracę mają do zaoferowania.

Bellis dopiero po paru minutach zrozumiała, a jeszcze później uwierzyła, że proponuje jej się pracę w bibliotece.

Podpisała podsunięte jej dokumenty. Oficerów i marynarzy z „Terpsychorii” bez ceregieli zabierano na „testy” i „reedukację”, toteż Bellis wolała nie robić trudności. Naskrobała swoje nazwisko, chociaż wszystko się w niej gotowało. „I wy to nazywacie umową?!” – chciała krzyknąć. „Wszyscy wiedzą, że nie mamy żadnego wyboru”. Ale podpis złożyła.

Te wszystkie pozory legalizmu wzbudziły zamęt i wprawiły ją w pewne zakłopotanie.

Przecież to piraci. Pirackie miasto, rządzące się okrutnym merkantylizmem, istniejące w porach skórnych świata, porywające nowych obywateli z jego statków, unoszący się w wodzie i na wodzie ośrodek handlu kradzionymi towarami, gdzie obowiązuje prawo silniejszego. Dowody na to były widoczne gołym okiem: srogość obywateli, noszenie przez nich broni, dyby i pręgierze, które widziała na statkach Niszczukowód. Na Armadzie na straży porządku stoi morska dyscyplina, knut.

Hydromiasto nie było jednak prymitywną brutokracją, której spodziewała się Bellis. Funkcjonowały tutaj również inne logiki. Były napisane na maszynie umowy, urzędy zarządzające nowymi przybyszami. I urzędnicy: administracyjna kasta, zupełnie jak w Nowym Crobuzon.