Znowu ujrzała w jego oczach ten przepraszający melanż poczucia winy i uniesienia.
– Tak – odparł ostrożnie. – O tym też chciałem z tobą porozmawiać, Bellis.
Wiedziała, co powie Johannes, i brzydziła się nim, ale wciąż go lubiła, bardzo go lubiła, tak bardzo chciała się mylić, że nie wstała do wyjścia. Chciała, aby wyprowadził ją z błędu, chociaż wiedziała, że tak się nie stanie.
– To nie był zbieg okoliczności, Bellis – usłyszała słowa Johannesa. – Mają agenta na Salkrikaltorze. Dostają spisy pasażerów płynących do kolonii. Wiedzieli, że płyniemy. Wiedzieli, że ja płynę.
Drzwi otworzyły się i zamknęły; podmuch powietrza zakołysał lampami – Przy pobliskim stole ktoś zaśmiał się uroczo. Owiał ich zapach farszu mięsnego. – Dlatego porwali nasz statek. Chodziło im o mnie – powiedział cicho i Bellis zamknęła oczy, przegrana.
– Och, Johannesie – wydusiła.
– Bellis – zaniepokoił się i wyciągnął ku niej dłoń, ale odtrąciła go opryskliwym gestem. „Co, sądzisz, że się rozpłaczę?” – pomyślała z furią.
– Pozwól sobie powiedzieć, Johannesie, że jest kolosalna różnica między pięcioletnim czy nawet dziesięcioletnim wyrokiem a dożywociem. – Nie mogła na niego patrzeć. – Może dla ciebie, dla Meriope, dla sióstr Cardomium i kogo tam jeszcze Nova Esperium oznaczała nowe życie, ale nie dla mnie. Nie dla mnie! Dla mnie to była ucieczka, konieczna i tymczasowa. Urodziłam się w Chnum, Johannesie. W Mafaton zdobyłam wykształcenie. W Brock Marsh mężczyzna mi się oświadczył. Na Polach Salacusa zerwałam z nim. Nowe Crobuzon to moja ojczyzna. Na zawsze pozostanie moją ojczyzną. – Johannes patrzył na nią z rosnącym zakłopotaniem. – Nie interesują mnie kolonie. Nie interesuje mnie zasrana Nova Esperium. Ani trochę. Nie chcę żyć z bandą sprzedajnych nieudaczników, przetrąconych niebieskich ptaków, pohańbionych zakonnic, biurokratów zbyt niekompetentnych albo mających za słabe plecy, żeby wrócić do kraju, ziejących do nas nienawiścią przerażonych tubylców… Dalijabber, Johannesie, nie interesuje mnie morze. Lodowate, obrzydliwe, brudne, monotonne, cuchnące… Nie interesuje mnie to miasto! Nie chcę mieszkać w curio, Johannesie. To jest wesołe miasteczko! To jest straszak na dzieci! „Nawodne Miasto Piratów”! Nie chcę tego! Nie chcę mieszkać w tym wielkim, rozkołysanym pasożycie, który wysysa ze swoich ofiar ostatnią krew jak jakiś zasrany, wielki nartnik. To nie jest miasto, Johannesie – tylko prowincjonalne miasteczko, które nie ma nawet dwóch kilometrów powierzchni, i ja tego nie chcę… Zamierzałam wrócić do Nowego Crobuzon. Absolutnie nie chciałam dożyć swoich dni poza nim. Jest brudny, okrutny, trudny i niebezpieczny – zwłaszcza dla mnie, zwłaszcza teraz – ale to moja ojczyzna. Nigdzie na świecie nie takiej kultury, przemysłu, ludności, taumaturgii, języków, sztuki, książek, polityki, historii… Nowe Crobuzon to najwspanialsze miasto w Bas-Lag. – W ustach Bellis, a zatem osoby pozbawionej złudzeń co do brutalności, nędzy i ucisku w Nowym Crobuzon, deklaracja ta robiła znacznie większe wrażenie niż w ustach jakiegokolwiek parlamentarzysty. – I ty mi mówisz – dokończyła – że przez ciebie zostałam na całe życie wygnana z mojego miasta? Johannes patrzył na nią zdruzgotany.
– Nie wiem, co powiedzieć, Bellis. Mogę cię tylko przeprosić. To nie była moja decyzja. Kochankowie wiedzieli, że jestem na liście pasażerów. Mieli też inny powód. Potrzebują więcej dział. Być może tak czy owak porwaliby „Terpsychorię”, ale… raczej nie. Chodziło im przede wszystkim o mnie. Ale, Bellis, proszę cię! – Nachylił się ku niej gorączkowo. – To nie była moja decyzja. To nie ja cię tutaj zesłałem. Nie miałem o niczym pojęcia.
– Ale pogodziłeś się z tym, Johannesie – powiedziała Bellis i nareszcie wstała. – Pogodziłeś się. Ty znalazłeś sobie coś, dzięki czemu jesteś tutaj szczęśliwy, Johannesie. Rozumiem, że to nie była twoja decyzja, ale ty też zrozum, że nie mogę siedzieć tutaj jak gdyby nigdy nic i rozmawiać sobie wesoło, skoro to przez ciebie zostałam pozbawiona ojczyzny… I nie nazywaj ich zasranymi Kochankami, jakby ta para zboczeńców była konstelacją niebieską albo czymś w tym rodzaju. Robisz się cały nabożny, jak o nich mówisz. Są tacy jak my, Mają imiona i nazwiska. Mogłeś powiedzieć nie, Johannesie. Mogłeś odmówić.
Kiedy odwróciła się do wyjścia, zawołał jej imię. Nigdy wcześniej nie słyszała, żeby odezwał się takim tonem, kamiennym i wściekłym. Była w szoku.
Patrzył na nią z rękami splecionymi na stole.
– Bellis – powiedział tym samym tonem – przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro, że czujesz się wygnana ze swojej ojczyzny. Nie miałem o niczym pojęcia. Ale co właściwie budzi twój sprzeciw? Że żyjesz w pasożytniczym mieście? Bardzo wątpliwy argument. Nowe Crobuzon jest może bardziej subtelne w swoim codziennym funkcjonowaniu, ale spróbuj powiedzieć mieszkańcom ruin Suroch, że Nowe Crobuzon nie jest piratem… Kultura? Nauka? Sztuka? Bellis, czy ty w ogóle nie zdajesz sobie sprawy, gdzie jesteś? To miasto jest sumą setek kultur. Każde nadmorskie państwo straciło swoje okręty na skutek wojny, porwań i dezercji. I trafiły tutaj. Z nich zbudowana jest A rmada. To miasto jest sumą zaginionych statków z całych dziejów. Mieszkają tutaj wagabundy i pariasi z kultur, o których Nowe Crobuzon nawet nie słyszało. Zdajesz sobie z tego sprawę? Rozumiesz, co to oznacza? Renegaci z różnych kultur spotykają się tutaj, zachodzą na siebie jak rybie łuski i tworzą coś nowego. Okręty Armady pruły fale Wezbranego Oceanu w gruncie rzeczy od zawsze, zbierając wyrzutków i uciekinierów wszystkich krajów. Dalijabber, Bellis, jak możesz być taką ignorantką…? Historia? Legendy i pogłoski o tym kraju krążyły wśród narodów morskich od stuleci. Wiedziałaś o tym? Znasz jakieś opowieści marynarzy? Najstarszy okręt Armady liczy ponad tysiąc lat. Statki się zmieniają, ale miasto wywodzi swoje dzieje co najmniej z czasów Wojen Mięsożerców, a niektórzy mówią nawet, że powstało w epoce Imperium Widmowców. Miasteczko? Nikt nie zna liczby ludności Armady, ale wynosi ona co najmniej setki tysięcy. Policz te wszystkie warstwy pokładów. Tutejsze ulice przypuszczalnie nie ustępują w kilometrach bieżących ulicom Nowego Crobuzon… Nie wierzę ci, Bellis. Nie sądzę, aby istniały jakieś obiektywne powody, dla których nie chcesz tutaj żyć, dla których wolisz Nowe Crobuzon. Myślę, że po prostu tęsknisz za domem. Nie zrozum mnie źle. Nie musisz się z niczego tłumaczyć. To zrozumiałe, że kochasz Nowe Crobuzon. Ale całe twoje gadanie w gruncie rzeczy sprowadza się do jednego: „Nie podoba mi się tutaj, chcę do domu”. – Po raz pierwszy spojrzał na nią z czymś zbliżonym do niechęci. – Ale jeśli położyć twoje pragnienie powrotu naprzeciw pragnień kilkuset prze-tworzonych z „Terpsychorii”, którzy nie są już traktowani jak zwierzęta, to obawiam się, że nie przeważy ono szali.
Bellis wbiła w niego wzrok.
– Gdyby ktoś przypadkiem doniósł władzom – powiedziała lodowatym tonem – że przypuszczalnie nadaję się do internowania i relacji, to przysięgam ci, że skończyłabym ze sobą.
Groźba była idiotyczna i zupełnie gołosłowna, o czym Johannes w jej przekonaniu wiedział, ale Bellis nie chciała się poniżać i prosić go o cokolwiek. Wiedziała, że jest w jego mocy napytać jej poważnej biedy. Był kolaborantem.
Odwróciła się i wyszła na deszcz, który wciąż spowijał Armadę niczym całunem. Tak wiele rzeczy chciała mu powiedzieć, o tak wiele rzeczy zapytać. Chciała porozmawiać o platformie „Sorgo”, tej gigantycznej, buchającej płomieniami enigmie, która teraz stała w zatoczce statków. Chciała wiedzieć, czy Kochankowie ją ukradli, jakie jest jej działanie, jakie mają co do niej plany. Co się stało z załogą? Gdzie jest geoempata, którego nikt nie widział? Była pewna, że Johannes to wszystko wie, ale nie wyobrażała sobie, że mogłaby z nim jeszcze kiedykolwiek porozmawiać.
Nie umiała wytrząsnąć z uszu jego opowieści. Miała gorącą nadzieję, że jej słowa wciąż go dręczyły.
Rozdział ósmy
Na drugi dzień rano, spoglądając przez okno, Bellis zobaczyła nad dachami i kominami, że miasto się porusza.
O niewiadomej porze nocy setki holowników, które bezustannie kręciły się wokół Armady, zostały zaprzęgnięte. Grubymi łańcuchami przymocowano je do obręczy miasta. Rozpostarły się w wachlarz, naprężając łańcuchy.
Bellis przywykła do kompasowej niekonsekwencji miasta. Jednego dnia słońce wschodziło na lewo od jej mieszkania w dawnym kominie statku, a drugiego dnia na prawo, bo w nocy Armada obróciła się powoli. Wybryki słońca mocno utrudniały orientację. Z braku widocznego stałego lądu można się było oprzeć tylko na położeniu gwiazd, a patrzenie w gwiazdy zawsze nudziło Bellis: nie należała do osób, które potrafią natychmiast rozpoznać Trójrożca, Niemowlę czy inne konstelacje. Nocne niebo nic dla niej nie znaczyło.
Dzisiaj słońce wzeszło prawie dokładnie na wprost jej okna. Statki, które holowały ciężar Armady, napinając łańcuchy, znajdowały się w jej polu widzenia. Po chwili oceniła, że płyną na południe.