Выбрать главу

A więc konieczność życia tutaj nie jest dla ciebie katastrofą? – Pytała ostrożnie Bellis, próbując go wysondować. – Skoro nie darzysz Nowego Crobuzon wielką miłością…

– Nie, tego nie powiedziałem – przerwał jej ostrym tonem, stojący m w jaskrawym kontraście z przyjazną arogancją, którą przejawiał do tej pory. – Jestem Crobuzończykiem, Bellis. Chcę mieć jakieś miejsce, do którego mogę wracać. Nawet jeśli tylko po to, by znowu je opuścić. Nie jestem wykorzeniony. Nie jestem tułaczem. Jestem biznesmenem, kupcem, z bazą i domem w East Gidd, z przyjaciółmi i kontaktami w Nowym Crobuzon, gdzie zawsze wracam. Tutaj… jestem więźniem. Nie kręci mnie taka przygoda i niech mnie szlag trafi, jeśli tu zostanę.

Usłyszawszy te słowa, Bellis otworzyła kolejną butelkę wina i napełniła mu kieliszek.

– Co robiłeś na Salkrikaltorze? – spytała. – Jak zwykle interesy?

Fennec pokręcił głową.

– Wyłowili mnie. Patrole z Salkrikaltoru czasem pełnią służbę setki mil morskich od miasta, sprawdzając kraale. Jedna z ich jednostek wyłowiła mnie na krańcach Kanału Bazyliszka. Płynąłem na południe zdezelowanym, amonitowym batyskafem, cieknącym i bardzo powolnym. Raki z płycizn Sols poinformowały patrole o tym podejrzanym cebrzyku, telepiącym się skrajem ich miasteczka. – Wzruszył ramionami. – Dostałem furii, kiedy mnie wyłowili, ale myślę, że należało im podziękować. Wątpię, czy dotarłbym do domu. Zanim spotkałem raka, który potrafił mnie zrozumieć, byliśmy już w Salkrikaltorze.

– Skąd płynąłeś? Z Wysp Jhesshul?

Fennec pokręcił głową i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej bez słowa.

– Nic z tych rzeczy – odparł w końcu. – Przybyłem zza gór. Byłem na Morzu Zimnego Pazura. W Gengris. – Bellis podniosła raptownie głowę, gotowa roześmiać się albo prychnąć lekceważąco, ale odstąpiła od tego zamiaru na widok miny Fenneca, który pokiwał powoli głową. – W Gengris – powtórzył i zaskoczona Bellis odwróciła wzrok.

Ponad półtora tysiąca kilometrów na zachód od Nowego Crobuzon znajdowało się ogromne jezioro, szerokie na ponad sześćset kilometrów – Jezioro Zimnego Pazura. Z jego północnego końca sterczał Przesmyk Zimnego Pazura, słodkowodny korytarz szeroki na sto sześćdziesiąt, a długi na ponad tysiąc dwieście kilometrów. U swego północnego krańca przesmyk nagle się rozszerzał, odbijał na wschód prawie na całą szerokość kontynentu i zwężał się jak szpon… Jednym słowem, przechodził w Morze Zimnego Pazura.

Zimne Pazury tworzyły zespół połączonych ze sobą akwenów, który ze względu na swój ogrom zasługiwał na miano oceanu. Wielkie słodkowodne, śródziemne morze, otoczone górami, buszem, moczarami i kilkoma zahartowanymi w bojach z naturą, odległymi cywilizacjami, które Fennec rzekomo znał.

Od wschodu Morze Zimnego Pazura było oddzielone od słonej wody Wezbranego Oceanu mierzeją: wstęgą skalistych gór o szerokości niecałych pięćdziesięciu kilometrów. Ostry południowy koniuszek morza – szpic szponu – znajdował się prawie dokładnie na północ od Nowego Crobuzon, oddalony o ponad tysiąc kilometrów. Nieliczni podróżni, którzy wyprawiali się tam z miasta, zawsze kierowali się trochę na zachód, aby dotrzeć do wód Morza Zimnego Pazura około trzystu kilometrów od jego południowego wierzchołka. Powód? W zębatym wybrzeżu tkwiło jak wrzód na ciele pewne niezwykłe i niebezpieczne miejsce, coś pomiędzy wyspą, półzatopionym miastem i mitem. Ziemnowodna paskuda, o której cywilizowany świat nie wiedział prawie nic, poza tym, że istnieje i jest groźna.

Miejsce to nazywało się Gengris.

Powiadano, że mieszkają tam grindylow, wodne demony, potwory albo zwyrodniałe krzyżówki męsko-damskie, zależnie od tego, w którą wersję ktoś wierzył. Powiadano, że miejsce to jest nawiedzane przez upiory.

Grindylow bądź Gengris – rozróżnienie między nazwą rasy a nazwą miejsca było niejasne – kontrolowali południową część Morza Zimnego Pazura z nieposkromioną siłą i okrutnym, kapryśnym izolacjonizmem. Ich wody były zabójcze i niezbadane.

A tutaj Fennec utrzymywał, że… co, mieszkał tam?

– To nieprawda, że nie ma tam przybyszów z zewnątrz – mówił. Bellis zdołała na tyle wyciszyć swoje myśli, aby go posłuchać. – Jest nawet trochę przedstawicieli rasy ludzkiej, urodzonych i wyhodowanych w Gengris… – Wykrzywił usta. – Słowa „wyhodowanych” używam z premedytacją, natomiast co do rasy „ludzkiej” miałbym już pewne wątpliwości. Im odpowiada, że powszechnie uważają ich tam za ludzi. To jest kawałek piekła w wodzie, poza granicami wszelkiej cywilizacji. Ale, kurczę, handlowców traktują tak samo, jak wszyscy inni. Jest trochę vodyanoi, paru ludzi i inni… Spędziłem tam ponad pól roku. Nie neguję, że jest to najbardziej niebezpieczne ze wszystkich znanych mi miejsc na świecie. Ktoś, kto handluje w Gengris, wie, że zasady są zupełnie inne. Że nigdy się tych zasad nie nauczy, że nigdy ich nie zrozumie. Po sześciu tygodniach mojego pobytu w Gengris mój najlepszy tamtejszy przyjaciel, vodyanoi z Jangsach, który mieszkał tam od siedmiu lat, handlując ze swoim ojczystym krajem, nagle przepadł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało i dlaczego. Być może obraził jednego z bogów grindylow albo dostarczona przez niego dratwa nie była wystarczająco gruba.

– To dlaczego tam siedziałeś?

– Bo jeśli ktoś umiał przetrwać, bardzo się opłacało – rozochocił się raptem. – W tamtejszych transakcjach handlowych nie ma żadnej logiki, nie ma sensu się targować ani przekonywać, że lepiej się zrobi, kupując co innego. Proszą o beczkę soli zmieszanej w równych proporcjach ze szklanymi paciorkami. W porządku. Żadnych pytań, żadnych dociekań. Chcą to będą mieli. Mieszanka owocowa? Już się robi. Dorsz, trociny, żywica, grzyby, wszystko mi jedno. Bo, na Jabbera, gdy płacą kiedy są zadowoleni, naprawdę się opłaca.

– Ale wyjechałeś.

– Wyjechałem – westchnął Fennec. Wstał i zaczął czegoś szukać w jej szafce kuchennej. Nie zareagowała na to. – Siedziałem tam przez wiele miesięcy, kupowałem, sprzedawałem, badałem Gengris i okolicę, to znaczy nurkowałem, i prowadziłem dziennik – mówił odwrócony do niej plecami, manipulując przy czajniku. – Potem doszło do mnie, że… zgrzeszyłem. Że grindylow gniewają się na mnie i moje życie jest skończone, chyba że szybko ucieknę.

– W czym im zawiniłeś?

– Nie mam pojęcia. Nie mam zielonego pojęcia. Może dostarczone przeze mnie łożyska kulkowe były nie z tego metalu co trzeba albo księżyc zaświecił w okna niewłaściwego domu, albo zmarł któryś z magów i grindylow uznali, że to moja wina. Nie wiem. Wiedziałem tylko, że muszę wyjechać. Zostawiłem parę rzeczy, aby skierować ich na fałszywy trop. Zdążyłem dosyć dobrze poznać południową część Morza Zimnego Pazura. Grindylow starają się utrzymać to w tajemnicy przed przybyszami z zewnątrz, ale w moim wypadku im się to nie udało. Są tunele, pęknięcia w paśmie górskim, które oddziela Morze Zimnego Pazura od Wezbranego Oceanu. Tymi krecimi tunelami przedostałem się na wybrzeże… – Urwał na chwilę i spojrzał przez okno na niebo. Była prawie piąta rano. – Po wypłynięciu na ocean kierowałem się na południe, ale zniosło mnie na koniec kanału. I tam znalazły mnie raki.

– I czekałeś na statek z Nowego Crobuzon, żeby zabrał cię do domu – powiedziała Bellis. Fennec przytaknął ruchem głowy. – Nasz płynął w złym kierunku, dlatego postanowiłeś przejąć stery… dzięki uprawnieniom nadanym ci w tym liście.

Albo kłamał, albo pominął jakąś istotną część prawdy. Było to trywialnie oczywiste, lecz Bellis powstrzymała się od komentarzy. Po co go nękać? Jeśli zechce, to wypełni luki w swojej opowieści.

Poprawiła się na krześle, odstawiwszy wypitą do połowy herbatę na nierówną podłogę, i nagle zalało ją takie zmęczenie, że ledwo mogła mówić. Zobaczyła pierwsze chorowite światło jutrzenki i wiedziała, że już za późno, aby kłaść się spać.

Fennec przyglądał się jej uważnie. Widział, że pada z wyczerpania. Był bardziej rozbudzony od niej. Zrobił sobie jeszcze jedną herbatę, kiedy ataki senności opadały ją zewsząd jak fale wody. Flirtowała ze snami.

Fennec zaczął snuć opowieści o swoim pobycie w Cromlech. Opowiadał o zapachach miasta, o krzemiennym pyle, gniciu, ozonie, mirrze i przyprawach do balsamowania zwłok. Opowiedział jej o wszech – przenikającej ciszy, pojedynkach i wysokokastowych mężczyznach z zaszytymi ustami. Opisał pochyłą Bonestrasse, z wielkimi domami po obu stronach ozdobnych katafalków, z Shatterjacks widocznymi u końca tej przelotowej ulicy, a ciągnącymi się całymi kilometrami. Mówił prawie godzinę.

Bellis siedziała z otwartymi oczami, otrząsając się od czasu do czasu, kiedy sobie przypomniała, że nie śpi. Kiedy historie Fenneca przeskoczyły o ponad dwa tysiące kilometrów na wschód i zaczął jej odmalowywać malachitowe kaplice Gengris, dotarło do jej świadomości, że na dworze narasta wrzawa i stukot, że Armada budzi się do życia. Wstała, wygładziła włosy i ubranie i kazała Fennecowi wyjść.