– Dziękuję ci, Bellis – powiedział od schodów. Formalnie nie przeszli na ty, ale sztuczna zażyłość nocy jakoś usprawiedliwiała taką formę. Teraz, kiedy słońce wstało i dokoła roiło się od obudzonych ludzi, już tego w ten sposób nie odczuwała. Nie zaprotestowała jednak udzielając mu pozwolenia, aby kontynuował swoją wypowiedź. – Jeszcze raz ci dziękuję. Za to, że mnie nie wydałaś. Że nie powiedziałaś nic o liście. – Patrzyła na niego bez słowa ze ściągniętą twarzą. – Do zobaczenia wkrótce. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Wciąż milczała, świadoma dystansu, jaki wprowadziło między nich światło dzienne, oraz licznych luk w jego opowieściach. Ale owszem, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby znowu ją odwiedził. Już dawno nie rozmawiała z nikim tak jak tej nocy.
Rozdział dziesiąty
Tego ranka niebo było twarde i niemal puste, urozmaicało je tylko kilka chmur.
Tanner Sack nie szedł do portu, tylko wyżej, przez okręty przemysłowe, które otaczały jego dom. Obrał trasę ku niewielkiej gromadzie portowych łodzi, upstrzoną pubami i poprzecinaną bocznymi uliczkami. Szedł marynarskim krokiem, biodra podświadomie kompensowały każdy przechył chodnika.
Otaczały go cegły i smołowane belki. Odgłosy statków fabrycznych i platformy „Sorgo” pulsowały mu za plecami, nie mogąc za nim nadążyć w meandrach miasta. Jego macki kołysały się bardzo delikatnie. Były owinięte bandażami nasączonymi kojącą słoną wodą.
Zeszłego wieczoru, trzeci raz z rzędu, Szekel nie wrócił do domu.
Znowu był z Angevine.
Tanner myślał o nich wciąż trochę zawstydzony swoją zazdrością. Zazdrosny o Szekla czy o Angevine – jego uczucia były za bardzo splątane, aby umiał to rozwikłać. Próbował nie czuć się porzucony, bo wiedział, że nie ma do tego prawa. Postanowił, że niezależnie od wszystkiego będzie się opiekował chłopakiem, że będzie dmuchał dla niego w ognisko domowe, że puści go w świat w miarę możliwości bez pretensji i uraz.
Było mu po prostu smutno, że stało się to tak szybko.
Tanner widział maszty „Wielkiego Wschodniego” dominujące nad sylwetką miasta od strony sterburty. Aerostaty żeglowały jak batyskafy między takielunkiem miasta. Zszedł na Targ Zimowej Słomy i brnął między łodziami zaczepiany przez sprzedawców, obijając się o porannych zakupowiczów.
Woda była tutaj bardzo blisko, tuż pod stopami. Chlupotała w szparach między łodziami składającymi się na bazar, gęsta od śmieci. Jej zapach i dźwięk były mocne.
Na chwilę zamknął oczy i wyobraził sobie, że unosi się w chłodnej morskiej wodzie. Że schodzi w dół, czuje coraz większe ciśnienie otulającego go morza. Jego macki sięgają ku przepływającym obok rybom. Próbują się rozeznać w tajemnicach spodniej strony miasta: w niewyraźnych, ciemnych kształtach w oddali, ogrodach morszczynów i alg.
Tanner poczuł, że determinacja w nim opada i przyspieszył kroku.
W Pamięcioimpulsowni omal się nie zgubił, bo nie znał tej okolicy. Zajrzał do ręcznie naszkicowanego planu miasta. Szedł krętymi kładkami wiszącymi nad niskimi łodziami i za ozdobnie przemodelowanymi karawelami dotarł do „Walca Wydmowego”, krępej starej kanonierki. Na rufie statku chybotała się niestabilna z wyglądu wieża, przywiązana liną odciągową do takielunku.
Była to spokojna dzielnica. Nawet woda, snująca się między tymi łodziami, sprawiała wrażenie powolniejszej. Dzielnica pośledniejszych taumaturgów i aptekarzy, naukowców z Książkowic.
W biurze na szczycie wieży Tanner wyjrzał przez nierówno wycięte okno. Horyzont za wiercącym się krajobrazem statków chodził delikatnie w górę i w dół, bo „Walec Wydmowy” reagował na falowanie morza.
W języku salt nie było słowa oznaczającego prze-tworzenie. Poważne usprawnienia czy zmiany należały do rzadkości. Do większych zadań – łagodzących skutki działań crobuzońskich fabryk kary i tylko rzadko służących jakimś bardziej konstruktywnym celom – zatrudniano garstkę prze-twarzaczy, taumaturgów-samouków, wyspecjalizowanych lekarzy i chorurgów oraz, jak głosiła plotka, kilku ekspatriantów z Nowego Crobuzon, którzy przed laty szlifowali swoje umiejętności fachowe w karnej służbie temu państwu-miastu.
Na określenie tych poważnych zmian posługiwano się słowem zaczerpniętym z języka ragamoll. To ono wypełniało usta Tannera.
Ponownie skierował wzrok na mężczyznę cierpliwie czekającego za biurkiem.
– Potrzebuję waszej pomocy – powiedział Tanner niepewnym głosem. – Chcę zostać prze-tworzony.
Tanner długo się nad tym zastanawiał.
Jego oswajanie się z morzem było dla niego jak długie, rozciągnięte w czasie narodziny. Każdego dnia spędzał coraz więcej czasu pod wodą z którą coraz lepiej mu się obcowało. Jego nowe kończyny całkowicie się przystosowały, były równie silne i prawie tak samo chwytne jak jego własne ramiona i ręce.
Dawniej z zazdrością patrzył, jak delfin Bastard John pełni służbę wartowniczą, sunąc przez słoną wodę tym jedynym w swoim rodzaju ruchem – na przykład, aby ukarać jakiegoś leniuchującego robotnika brutalnym pchnięciem, obserwował, jak spuszczają się do wody raki z półzatopionych statków, zastygłych w chwili swego unicestwienia, zamarynowanych w czasie, albo ci nie dziwaczni ludzie-ryby z Cieplarni, nie ograniczani uprzężą ani łańcuchami.
Po wynurzeniu Tanner czuł, że jego macki zwisają ciężko i niewygodnie, ale pod wodą, w skórzano-mosiężnej uprzęży, czuł się spętany i ubezwłasnowolniony. Chciał pływać swobodnie, w poziomie, do góry, ku światłu, a nawet… tak, nawet w dół, do zimnych, milczących ciemności.
Było tylko jedno rozwiązanie. Zastanawiał się nad wnioskiem do władz portowych o dotację, której z pewnością by mu udzielono, bo zyskaliby nieskończenie wydajniejszego pracownika. Ale w miarę jak mijały dni i wzrastała jego determinacja, zrezygnował z tego planu i zaczął chomikować oczka i flagi.
Tego ranka, kiedy Szekel był u Angevine, a bezchmurne niebo dmuchało Tannerowi w oczy słonym powietrzem, nagle zdał sobie sprawę, że absolutnie i bez żadnych zastrzeżeń chce to zrobić. I z wielką radością uświadomił sobie, że nie zamierza prosić o pieniądze; nie dlatego, że się wstydzi, że jest zbyt dumny, ale dlatego, żeby decyzja ta była w stu procentach i jednoznacznie jego własna.
Szekel, gdy nie był z Angevine – a czas ten wydawał mu się jak sen – przebywał w bibliotece i przerabiał sterty książeczek dla dzieci.
Przebrnął przez Bohaterskie jajo. Za pierwszym razem zajęło mu wiele godzin. Potem przeczytał tę książkę jeszcze wiele razy, próbując to robić coraz szybciej. Zapisywał słowa, których nie udało mu się odczytać i powoli wypowiadał dźwięki, jeden po drugim, póki z usłyszanych kształtów nie wyłonił się sens.
Z początku szło mu ciężko i nienaturalnie, ale stopniowo wdrożył się w ten proces. W kółko czytał Bohaterskie jajo, coraz szybciej i szybciej niezainteresowany fabułą, ale głodny bezprecedensowego doznania, że z kartki papieru przychodzi do niego sens, wyskakuje zza liter jak uciekinier. Było to tak intensywne i rozstrajające przeżycie, że dostawał od tego mdłości. Skierował swoją technikę czytania na inne słowa.
Był nimi otoczony: szyldy widoczne na ulicy handlowej za oknami, napisy w całej Armadzie, mosiężne tabliczki w jego rodzinnym mieście, w Nowym Crobuzon, milcząca wrzawa liter – wiedział, że już nigdy nie będzie głuchy na te słowa.
Szekel skończył Bohaterskie jajo i zakipiała w nim wściekłość.
„Czemu nikt mi nie powiedział?” – pomyślał rozjuszony. „Co za skurwiel ukrywał to przede mną?”
Kiedy Szekel przyszedł do małego biura Bellis koło czytelni głównej, jego postawa zaskoczyła ją.
Po nocnej wizycie Fenneca była bardzo zmęczona, ale wysiliła się i skoncentrowała uwagę na Szeklu. Spytała, jak mu idzie czytanie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że zapał, z jakim jej odpowiedział, wzruszył ją.
– Jak się ma Angevine? – spytała.
Szekel próbował się odezwać, ale nie potrafił. Bellis zbadała go wzrokiem.
Spodziewała się nastoletnich przechwałek i górnolotnych wyznań, ale Szekel był wyraźnie sparaliżowany uczuciami, których nie nauczył się przeżywać. Spłynęła na nią nieoczekiwana fala tkliwości.
– Trochę się martwię o Tannera – powiedział powoli. – To mój najlepszy kumpel i myślę, że czuje się trochę… porzucony. Nie zamierzam go olać. To mój najlepszy kumpel.
Zaczął mówić o swoim przyjacielu Tannerze Sacku i między wierszami nieśmiało jej przekazał, jak stoją sprawy między nim a Angevine.
Uśmiechnęła się w duchu. Dojrzała metoda, którą Szekel zastosował bardzo sprawnie.
Powiedział jej o ich domu na statku fabrycznym. Powiedział jej o wielkich kształtach, które Tanner widział-nie widział pod wodą. Zaczął odczytywać słowa z pudeł i książek w pokoju. Wymawiał je głośno i zapisywał na kartkach papieru, rozbijając je na sylaby, każde słowo traktował z jednakowym analitycznym brakiem zainteresowania. Zaimek, czasownik, rzeczownik, nazwa własna – jeden pies.