Выбрать главу

Bellis była pewna, że nie jest jedynym spośród uprowadzonych Crobuzończyków, którzy przewracają wyimaginowane kartki ojczystego kalendarza. Podejrzewała, że w różnych okręgach Armady odbędą się tej nocy powściągliwe imprezy. Ciche, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, żeby nie uświadomić gwardzistom, rektorom czy jak tam się zwały władze poszczególnych okręgów, że w zatłoczonych szeregówkach i galerach Armady niektórzy dochowują wierności innym, rodzimym kalendarzom.

Musiała przyznać, że jest w tym trochę obłudy: wcześniej przeddzień Nowego Roku nigdy dla niej wiele nie znaczył.

Dla Armadyjczyków był to horndi, początek dziewięciodniowego tygodnia, a dla Bellis dzień wolny. Spotkała się z Silasem na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”.

Zabrał ją do Parku Crooma, na wschodnim skraju Niszczukowód. Dziwił się, że nigdy tam nie była. Kiedy zagłębili się w parkowe aleje zrozumiała jego zaskoczenie.

Większą część parku zajmował duży pas, szeroki na ponad trzydzieści metrów i długi na prawie dwieście, na ogromnym kadłubie starożytnego parowca, którego tablicę z nazwą już dawno wymazała na tura. Zieleń rozprzestrzeniła się dwoma szerokimi, rozkołysanymi mostami na dwa stare szkunery ustawione rufa w rufę, niemal równie do wielkiego statku. Z kolei przed jego dziobem park przeskakiwał na mały, zgarbiony slup z martwymi od dawna działami. Ponieważ ten ostatni stał na terenie Bud, park był współwłasnością dwóch okręgów.

Bellis i Silas spacerowali plątaniną alejek. Minęli pomnik Crooma pirackiego bohatera z przeszłości Armady. Bellis była pod wielkie wrażeniem.

Nie wiedzieć ile stuleci wcześniej architekci Parku Crooma przystąpili do pokrywania pokładów potrzaskanego przez wojnę parowca iłem i ściółką ogrodniczą. Miotani morskimi prądami Armadyjczycy nie mieli ziemi do orania i nawożenia, dlatego, podobnie jak książki i pieniądze, i ją musieli ukraść. Nawet gleba i błoto były przez wiele lat odbierane innym i zwożone wielkimi transzami z nadbrzeżnych farm i lasów, wydzierane z poletek zdumionych chłopów i transportowane po falach do miasta.

Pozwolili zniszczonemu parowcowi zardzewieć i zbutwieć, po czym wypełnili jego martwe wnętrze ukradzioną glebą, zaczynając od forpiku, maszynowni i najniższych ładowni węglowych – gdzie niewykorzystany koks znowu znalazł się pod tonami ziemi – obsypali ziemią obrośniętą pleśnią śrubę. Niektóre piece wypełnili do końca, niektóre zostawili częściowo puste; bańki powietrza w geologicznych warstwach marglu i kredy.

Potem projektanci ogrodu przerzucili uwagę na kajuty i prywatne kabiny. Tam, gdzie ściany i sufity nie doznały szwanku, poprzebijali je byle jak, naruszając integralność małych pomieszczeń i otwierając przejścia dla korzeni, kretów i robaków. Potem wypełnili wycinki przestrzeni ziemią.

Statek był mocno zagłębiony w wodzie, ale zachował pływalność dzięki mądrze rozlokowanym bąblom powietrza i postronkom łączącym go z sąsiadami.

Nad wodą warstwy torfu i ziemi zawłaszczyły pokład główny. Mostek, tylny kasztel i pokłady obserwacyjne przerodziły się w strome pagórki obleczone ziemią, sterczące ostrymi krzywiznami z dookolnej równiny.

Nieznani projektanci w podobny sposób przeobrazili trzy mniejsze, drewniane łodzie w pobliżu. Z pewnością pracowało im się łatwiej niż w żelazie.

Potem przyszła pora zasiewu i sadzenia, a wkrótce park zakwitł. Tu i ówdzie wyrastały zagajniki drzew, starych i gęsto rozstawiono maleńkie zakonspirowane lasy. Młodniaki i zagajniki średniej wielkości drzew liczących sobie wiek lub dwa. Ale było też trochę ogromnych okazów, sędziwych i strzelistych, które z całą pewnością przeszczepiono jako dorosłe drzewa z nadbrzeżnych lasów, aby zestalały się na pokładzie statku. Pod stopami wszędzie rosła trawa, trybu la leśna i pokrzywy. Na kanonierce w Budach pielęgnowano rabaty kwiatowe, ale na nieboszczyku parowcu lasom i łąkom Parku Grooma pozwalano rosnąć dziko.

Nie wszystkie rośliny były Bellis znane. W trakcie swoich powolnych podróży po Bas-Lag Armada odwiedzała krainy obce crobuzońskim naukowcom i plądrowała te egzotyczne ekosystemy. Na mniejszych statkach rosły grzyby wielkości człowieka, które poruszały się i syczały, gdy mijali je spacerowicze. Była jaskrawoczerwona wieża i kolczaste pnącza, które śmierdziały jak zgniłe róże. Na długi, tylny kasztel skrajnego statku po stronie sterburty nie było wstępu. Silas poinformował Bellis, że za misternie splecionym głogowym płotem flora jest niebezpieczna: dzbaneczniki o dziwnej, nieprzewidywalnej mocy, przebudniki podobne do drapieżnych wierzb płaczących.

Ale na samym parowcu widziało się bardziej swojski krajobraz i listowie. We wnętrzu jednego z pagórków urządzono ogród wyłożony mchem i torfem. Oświetlane i podtrzymywane przy życiu przez jasne latarnie gazowe i niewielką ilość światła, która przedostawała się przez oblepione ziemią iluminatory, rośliny wypełniające poszczególne kajuty pogrupowano tematycznie. Była zatem tundra kamieni i fioletowej roślinności karłowatej, pustynia sukulentów, kwiaty leśne, kwiaty łąkowe, a wszystko połączone ciemnym korytarzem porośniętym trawą sięgającą kolan. W świetle przypominającym sepię, pod farbami wojennymi śniedzi i roślin pnących, wciąż można było przeczytać tarczki wskazujące drogę do mesy, grodzi i kotłowni. Stonogi i biedronki wydeptały sobie wokół liczne ścieżki.

Drzwiami w zboczu pagórka Bellis i Silas wyszli na powietrze i pomaszerowali w wilgotnym cieniu, zwiedzili wszystkie cztery parkowe statki. Pośród zieleni spotkali innych spacerowiczów. Na południowym statku Bellis zatrzymała się zszokowana i pokazała w stronę krawędzi miasta, nad ogrodami i klingami, ponad trzydzieści metrów nad oceanem. Zobaczyła tam zacumowaną „Terpsychorię”. Pętające ją łańcuchy i liny były czyste. Nowe trapy łączyły ją z resztą miasta. Z głównego pokładu sterczał architektoniczny szkielet z drewna: plac budowy, fundamenty.

W taki oto sposób Armada rozrastała się dla swojej ludności połykała zdobycz i przebudowywała ją zamieniała w materiał budowlany jak bezmózgi plankton.

Bellis nie żywiła do „Terpsychorii” żadnych uczuć, gardziła ludźmi, którzy mieli słabość do statków. A jednak kiedy zobaczyła, że ostatnie ogniwo łączące ją z Nowym Crobuzon zostało tak bezczelnie i bez wysiłku wchłonięte, ogarnęło ją przygnębienie.

Drzewa szpilkowe i liściaste były ze sobą pomieszane bez ładu i składu. Silas i Bellis spacerowali między sosnami i czarnymi pazurami bezlistnych dębów i jesionów. Stare maszty wystrzeliwały ponad ten baldachim jak najstarsze drzewa w lesie, okryte korą rdzy, ociekające listowiem wystrzępionego olinowania. Bellis i Silas chodzili w ich cieniu i w cieniu lasu, mijali trawiaste pagórki porozdzielane małymi oknami i drzwiami w miejscach, gdzie ziemia zlikwidowała kajuty. Za popękanym szkłem poruszały się robaki i różne inne ryjące w ziemi zwierzęta.

Obrośnięte bluszczem kominy parowca zniknęły za ich plecami, kiedy weszli w leśną gęstwinę, tracąc z oczu sąsiednie statki. Przemierzali spiralne ścieżki, które wyszukanymi metodami nawijały się na siebie, zdając się zwielokrotniać przestrzeń parku. Pokancerowane nasady kominów sterczały z ziemi, dławione przez jeżyny; korzenie i pnącza więziły kabestany i wiły się misternie między poręczami obrosłych mchem drabin opartych o zbocza pagórków.

W cieniu żurawia załadunkowego, który przypominał szkielet jakiegoś mitologicznego stwora, Bellis i Silas siedzieli pośród zimowego krajobrazu i pili wino. Kiedy Silas szukał w torbie korkociągu, Bellis zauważyła jego gruby notes. Wzięła zeszyt do ręki i spojrzała na Fenneca pytająco. Skinął głową, że się zgadza. Bellis otworzyła go.

Zobaczyła listy słów: notatki osoby, która próbuje się nauczyć obcego języka.

– Większość jest z Gengris – wyjaśnił. Powoli kartkowała strony pełne rzeczowników i czasowników, aby po pewnym czasie dotrzeć do niewielkiej części notatnika zawierającej datowane wpisy poczynione stenograficznym szyfrem, którego nie umiała odczytać: słowa skrócone do dwóch, trzech liter, bez znaków interpunkcyjnych. Zobaczyła ceny towarów i rysunki grindylow: nieapetyczne ołówkowe szkice postaci o wydatnych oczach i zębach, niewyraźnych kończynach, łaskich okoniowatych ogonach. Do kartek przypięte były heliotypy, wykonane pospiesznie, w słabym świetle; niewyraźne odbitki w tonacji sepii, przebarwione, z plamami wody; zadraśnięcia i skażenia papieru uwypuklały monstrualność widniejących na heliotypach postaci. Zobaczyła odręczne mapy Gengris, pokryte strzałkami i adnotacjami, mapy wód Morza Zimnego Pazura. Topografia zanurzonych w wodzie wzgórz i dolin czy fortec grindylow była przedstawiona różnymi kolorami dla różnych typów skały: granitu, kwarcu i wapienia. Były też sugestywne szkice urządzeń mechanicznych, przede wszystkim machin obronnych. Silas nachylił się i pokazywał na ciekawsze jego zdaniem szczegóły.

– To jest wąwóz zaraz na południe od miasta, prowadzący do nadmorskich skał. Ta wieża, o ta nieregularna smuga, to była biblioteka skór, a to kadzie sztokfiszy.

Dalsza część notatnika zawierała schematy przecinek, tuneli, wyposażonych w pazury maszyn i takich mechanizmów jak zegary i śluzy.

– Co to jest? – spytała.