Выбрать главу

Silas spojrzał jej przez ramię i parsknął śmiechem.

– A, zalążki genialnych pomysłów – odparł z uśmiechem.

Siedzieli oparci plecami o zarośnięty pień, a może przysypaną ziemią anatomię szafki kompasowej. Bellis odłożyła notatnik Silasa. Wciąż z pewnym zażenowaniem, nachyliła się i pocałowała go.

Zareagował delikatnie, a nią owładnęła agresja: natarła bardziej stanowczo, aby nagle oderwać się z zastygłą miną i obserwować, jak Silas patrzy na nią z przyjemnością i niepewnością. Próbowała go rozgryźć, zrozumieć gramatykę jego akcji i reakcji, ale nie potrafiła.

Ale chociaż ją to frustrowało, doskonale wyczuwała, że targają nim podobne konflikty wewnętrzne. Jej złość i jego złość – na Armadę – na to absurdalne życie – zlały się w jedność. Niezmiernie jej ulżyło i dało poczucie wyzwolenia, że może się podzielić nawet czymś tak zimnym jak to.

Jeszcze raz pocałowała go namiętnie, a on skwapliwie ten gest odwzajemnił. Kiedy opasał ją ramieniem i wplótł palce w jej włosy, odsunęła się i wzięła go za rękę. Pociągnęła go przez kręte alejki parku na zachód, ku swojemu domowi.

W jej pokoju Silas patrzył bez słowa, jak Bellis się rozbiera.

Przerzuciła spódnicę, koszulę, żakiet i majtki przez oparcie krzesła i stała naga w zmierzchającym świetle sączącym się przez okno, rozpuszczając upięte do góry włosy. Silas drgnął. Ubrania porozrzucał wokół siebie jak nasiona. Uśmiechnął się do niej znowu, a ona westchnęła i też się uśmiechnęła, nareszcie, bez zwyczajowego budowania dystansu, bodaj pierwszy raz od miesięcy. Towarzyszył temu niespodziewany atak nieśmiałości, który zgasił uśmiech.

Nie byli dziećmi. Nie robili tego po raz pierwszy. Nie było nieporadności ani paniki. Podeszła do niego i opasała go udami z wyćwiczonym wdziękiem i pożądaniem. Kiedy nadziała się na jego fiuta, a on wyzwolił przygwożdżone przez nią do ściany ręce, wiedział, jak ją poruszyć.

Było namiętnie; bez miłości, ale nie bez radości; z pełną świadomością, ale i zaangażowaniem. Przywróciło to uśmiech na jej twarzy. Jęczała i szczytowała wielką erupcją ulgi i rozkoszy. Kiedy położyła się na wąskim łóżku, nauczywszy go, jak lubi się pieprzyć, i poznawszy jego upodobania, spojrzała na niego. Miał zamknięte oczy i był zlany potem. Dokonała autoinspekcji, która potwierdziła, że nadal jest samotna, a miasto budzi w niej taką samą jak dotychczas odrętwiałość. Byłaby zdumiona, gdyby jej wynik był inny.

Ale jednak, ale jednak. Mimo wszystko. Jeszcze raz się uśmiechnęła. Było jej lepiej.

Przez trzy dni Tanner leżał na sali operacyjnej, przypięty do drewnianego stołu, czując, że wieża i statek poruszają się pod nim powoli i nieznacznie.

Trzy dni. Od czasu do czasu napierał na pasy i przesuwał się parę centymetrów w lewo lub w prawo.

Głównie jednak pływał w żarłocznych eterycznych snach. Chorurg miał dobre serce i utrzymywał najwyższy bezpieczny poziom zanarkotyzowania, toteż Tanner stale przekraczał granicę między nieświadomością a zamroczeniem. Mruczał do siebie i do chorurga, który karmił go i podcierał jak niemowlę. Spędzał przy Tannerze wolne minuty albo godziny i udawał, że jego absurdalne, przerażające reakcje mają sens. Tanner wypluwał z siebie słowa, milczał, płakał, chichotał: tumaniony narkotykami, gorączkujący, omdlały, zmarznięty, smacznie śpiący.

Przed zabiegiem Tanner pobladł, kiedy usłyszał, jak to będzie wyglądało. Znowu unieruchomiony, znowu przypięty na czas przebudowy ciała. Opadły go narkotyczne i poprzetykane nieznośnym cierpieniem wspomnienia z fabryki kar.

Chorurg wytłumaczył mu jednak łagodnie, że bez niektórych procedur obejść się nie można. Operacja obejmuje na przykład przemieszczenie jego wnętrzności na poziomie najmniejszych części składowych. Tanner nie może się ruszać, kiedy atomy i cząstki jego krwi, płuc i mózgu będą podążały nowymi drogami i spotkają się w odmiennych układach. Musi być nieruchomy i cierpliwy.

Tanner wyraził zgodę. Zresztą, z góry wiedział, że zgodzi się na wszystko.

W pierwszy dzień, kiedy Tanner był głęboko pogrążony w chymiczno-taumaturgicznym śnie, chorurg rozkroił go.

Porobił głębokie nacięcia z boku szyi Tannera, po czym podniósł skórę i tkankę zewnętrzną, delikatnie wycierając krew, która popłynęła z surowego mięsa. Powstałe w ten sposób okienka ociekały, a chorurg przeniósł uwagę na usta Tannera. Wetknął w nie rodzaj żelaznego dłuta i wsunął w tkankę gardła, pchał i kręcił, żłobiąc tunele.

Stale uważając, aby Tanner nie udławił się krwią płynącą z ust i gardła, chorurg tworzył w ciele nowe przejścia. Kanaliki połączyły tył jamy ustnej Tannera z otwarciami na szyi. Nowe otwory za i pod zębami chorurg otoczył tkanką mięśniową, przylepiając ją za pomocą odpowiednich zaklęć i pobudzając niewielkimi zaiskrzeniami elyktryczności.

Dołożył do ognia napędzającego pokaźną maszynę analityczną. Karmił ją kartami perforowanymi, gromadząc dane. W końcu obok stołu operacyjnego wtoczył zbiornik z poddanym działaniu silnych środków uspokajających dorszem i połączył znieruchomiałą rybę z ciałem Tannera za pomocą tajemniczej i koślawej konstrukcji zbudowanej z zaworów, rurek z gutaperki i drutów.

Rozcieńczone homeomorficzne chymikalia przepływały ze skrzeli za do poszarpanych ran Tannera. Ryba i człowiek byli połączeni kablami. Chorurg mruczał pod nosem zaklęcia, kiedy nastawiał wibrującą aparaturę – był obrośnięty rdzą taumaturgii, ale metodyczny i staranny – i ugniatał krwawiącą szyję Tannera. Przez otwory w ciele i miejsca rozkrojenia skóry zaczęła się sączyć woda.

Przez większość nocy w delikatnie rozkołysanej przychodni scena ta powtarzała się. Chorurg podrzemywał, co jakiś czas sprawdzając stan Tannera i konającego powoli dorsza zawieszonego w matrycy taumaturgicznych włókien, które opóźniały jego zgon. Kiedy zaszła taka potrzeba, zwiększał ciśnienie, precyzyjnie skalibrowanymi pokrętłami zmieniał ustawienia, dodawał chymikaliów do morskiej wody w zbiorniku.

W tych godzinach Tanner śnił, że się dławi; bezwiednie otwierał i zamykał oczy.

Po wschodzie słońca chorurg odpiął Tannera i dorsza od aparatury. Dorsz natychmiast zdechł, cały skurczony i pomarszczony. Chorurg zamknął klapki skóry na szyi Tannera, śliskie od żelującej posoki. Przygładził je rozświerzbionymi taumaturgiczną mocą palcami, kiedy cięcia zasklepiły się.

Zanim Tanner się ocknął – na razie nie groziło mu to, bo wciąż był w narkozie – chorurg zakrył mu twarz maską, ścisnął nos palcami i zaczął delikatnie pompować w niego słoną wodę. Przez kilka sekund nie było reakcji. Potem Tanner zakrztusił się gwałtownie, pryskając wodą. Chorurg czuwał, gotowy w każdej chwili udrożnić mu nos.

A potem Tanner uspokoił się. Wciąż nieprzytomny, miał naprężoną nagłośnię i ściśniętą tchawicę, dzięki czemu słona woda nie mogła wejść mu do płuc. Chorurg uśmiechnął się, kiedy skrzela Tannera spłynęły wodą.

Z początku ciekła ślamazarnie, niosąc ze sobą krew, brud i tkankę łączną. A potem woda zaczęła się oczyszczać, a skrzela kurczyć i rozkurczać, emitując miarowe chlusty.

Tanner Sack oddychał wodą.

Obudził się później, zbyt zamroczony, aby zrozumieć, co się wydarzyło, ale zarażony entuzjazmem chorurga. Gardło strasznie go bolało. Znowu zasnął.

***

Mieli za sobą zdecydowanie najtrudniejszą fazę. Chorurg odciągnął powieki Tannera i wszczepił przezroczyste, mrugające i odpowiednio zmodyfikowane błony pobrane od kajmana hodowanego na jednej z miejskich ferm. Wstrzyknął Tannerowi cząstki stałe: formy życiowe, które współżyły z nim w nieszkodliwej dla niego symbiozie, odrobinę zwiększały mu oleistość potu, co rozgrzewało go i nadawało większą opływowość kształtom. Poniżej nosa Tannera wszył niewielki grzbiet mięśniowy i małe bryłki chrząstki, aby Tanner mógł zamykać nozdrza.

Wreszcie chorurg dokonał nieporównanie najłatwiejszej, chociaż najbardziej widocznej zmiany. Między palcami Tannera rozciągnął błonę, membranę gumowatej skóry umocowaną do epidermy Tannera. Usunął palce u nóg, zastępując je palcami rąk pobranymi od trupa; po ich przyszyciu Tanner wyglądał jak małpiatka, a po rozpięciu dodatkowych błon – jak żaba.

Następnie wykąpał Tannera w morskiej wodzie i patrzył, jak macki czystego i chłodnego pacjenta wiją się przez sen.

Czwartego dnia Tanner obudził się, porządnie i bez reszty; rozwiązany, swobodny, z umysłem wolnym od chymikaliów. Usiadł powoli. Ciało bolało go wściekle. Ból przychodził falami zsynchronizowanymi z tętnem. Zobaczył swoje nowe palce u nóg i na moment odwrócił wzrok. Mignęło mu wspomnienie dawnego horroru z fabryki kar, ale stłamsił je i spojrzał jeszcze raz. „Znowu cały jestem zaropiały” – pomyślał z odrobiną humoru.

Zacisnął nowe dłonie. Mrugnął powoli i zobaczył, że przed opadnięciem powieki przesunęło mu się przez pole widzenia coś półprzezroczystego. Odetchnął głęboko zmaltretowanymi przez wodę płucami i zakasłał. Zabolało, zgodnie z ostrzeżeniami chorurga.

Mimo bólu, osłabienia, głodu i niepewności Tanner zaczął się uśmiechać.

Kiedy wszedł chorurg, Tanner był uśmiechnięty od ucha do ucha, mruczał coś do siebie i delikatnie masował ciało.

– Panie Sack – powiedział chorurg. Tanner odwrócił się ku niemu i wyciągnął drżące ramiona, jakby usiłował go objąć albo uścisnąć mu dłoń. Macki Tannera też się wyciągnęły w naśladowczym odruchu. Chorurg uśmiechnął się. – Gratulacje, panie Sack. Procedury zakończyły się sukcesem. Teraz jest pan stworzeniem ziemnowodnym.