Выбрать главу

Po tych słowach – nie mogli się powstrzymać i nie próbowali – ryknęli śmiechem, chociaż sprawiło to Tannerowi ból w piersiach, a chorurg nie miał pewności, co w tym jest takiego zabawnego.

Po powrocie do domu, po ostrożnym przejściu dolinami Książkowic i Niszczukowód, zastał Szekla czekającego w pokojach, które nigdy wcześniej nie były takie wysprzątane.

– Doskonała robota, chłopie – powiedział onieśmielony.

Szekel chciał uściskać go na powitanie, ale Tanner był za bardzo obolały i powstrzymał go przyjaźnie. Rozmawiali cicho aż do wieczora. Tanner ostrożnie spytał o Angevine. Szekel powiedział Tannerowi, że czytanie idzie mu coraz lepiej oraz że nie wydarzyło się nic szczególnego, ale jest teraz cieplej, czujesz?

Czuł. Pełzali na południe z prędkością niemal geologiczną, ale holowanie trwało już dwa tygodnie. Przemieścili się może o pięćset mil morskich – pokonali tę niemałą przecież odległość ruchem tak powolnym, że niezauważalnym – i zima dogorywała, bo zbliżali się do pasa umiarkowanego morza i powietrza.

Tanner pokazał Szeklowi uzupełnienia, zmiany na swoim ciele. Szekel skrzywił się na widok ich dziwności i jątrzących się jeszcze ran, ale był zafascynowany. Tanner powtórzył mu wszystkie wyjaśnienia chorurga, który mówił: „Będzie pan miał czucie we wszystkich nowych członkach, panie Sack. I chcę pana przestrzec: nawet jak pan już wyzdrowieje, niektóre cięcia, niektóre rany mogą się ciężko goić. Mogą porobić się wyraźne blizny. Jeśli tak się stanie, nie wolno panu pozwalać sobie na przygnębienie ani rozczarowanie. To nie uszkodzenie, panie Sack. Blizna to uleczenie. Blizna przywraca pana do zdrowia”.

– Mówi, że za dwa tygodnie powinienem wrócić do pracy, chłopie – powiedział Tanner. – Jeśli będę ćwiczył i tak dalej.

Tanner miał jednak pewną przewagę, którą doktor pominął w rachubach: nigdy nie nauczył się pływać. Nie musiał przestawiać nieskładnego, niewydajnego trzepania kończynami na gibki ruch mieszkańca mórz.

Tanner siedział w porcie, kiedy koledzy z pracy go przywitali. Byli zaskoczeni, zatroskani, przyjaźni. Delfin Bastard John wynurzył się opodal na powierzchnię, zmierzył go spojrzeniem swoich wodnistych, świńskich oczu i zasypał debilnym waleniowatym ćwierkotaniem, prawdopodobnie miotając obelgi w swoim języku. Tanner nie był jednak tego ranka wystraszony. Potraktował kolegów jak król, dziękując im za troskę.

Wzdłuż granicy między okręgami Niszczukowody i Czasy przebiegała szczelina w tkance miejskiej: pas morza tworzył akwen pływacki, na którym zmieściłby się średniej wielkości statek. Bardzo niewielu armadyjskich piratów umiało pływać, a przy takiej pogodzie mało kto miał na to ochotę. W morskim basenie kąpała się garstka ludzi, odważniaków lub masochistów.

Pod wodą, pomału, speszony swoją nową hydroruchliwością i wolnością, codziennie przez wiele godzin Tanner rozkładał ramiona i dłonie, rozpościerał skórne błony i chwytał wodę, odpychając się niefachowymi szarpnięciami. Styl z grubsza przypominał żabkę, wciąż obolałe palce u nóg dzielnie zginały się i prostowały. Małe wszczepy, których nie widział ani nie czuł pod skórą, pompowały do mikroskopijnych gruczołów płyn, który zwiększał oleistość potu.

Nauczył się zamykać tylko wewnętrzne powieki – niesamowite doznanie. Nauczył się patrzeć w wodzie nieograniczany przez niewygodny hełm, bez żadnego żelaza, mosiądzu i szkła. Patrzył swobodnie, a nie przez iluminator, wykorzystując teraz całe pole widzenia oczu.

Najwolniej i z największym strachem, sam – kto miałby mu w tym pomóc? – Tanner nauczył się oddychać.

Po pierwszym wtargnięciu wody do ust tchawica zamknęła się odruchowo, język poszedł do tyłu, gardło zacisnęło się i zatarasowało drogę do żołądka i morska woda popłynęła nowymi kanałami, udrażniając sobie przepływ. Wkrótce przestał czuć smak soli. Strużki wody przechodziły przez niego, przez skrzela. „Dalijabber, psiakrew” – pomyślał zdumiony, że nie odczuwa potrzeby oddychania. Z przyzwyczajenia napełnił płuca przed zejściem pod wodę, ale za bardzo zwiększyło to siłę wyporu. Powoli, ze swego rodzaju perwersyjną paniką, wypuścił powietrze nosem i pożegnał się z nim bez żalu. Nic, zero zawrotów głowy, zero bólu, zero strachu. Tlen nadal docierał do krwi, którą bez ustanku pompowało jego serce.

W górze ziemiste ciała współobywateli Tannera miotały się po powierzchni wody, uwiązane do powietrza, którym oddychali. Tanner wirował pod nimi, trochę nieporadnie, bo nadal się uczył, opadał korkociągiem, patrzył w górę i w dół – wzwyż ku światłu, pływakom i potężnemu, rozłożystemu cielsku miasta, w dół ku bezkresnym granatowym ciemnościom.

Rozdział trzynasty

Silas i Bellis spędzili razem dwie noce.

W ciągu dnia Bellis wstawiała książki na półki, pomagała Szeklowi w czytaniu i opowiadała mu o parku Crooma, a czasem szła coś zjeść z Carrianne. Potem wracała do Silasa, trochę rozmawiali, ale on tylko w niewielkim stopniu rozpraszał mrok jej ignorancji w kwestii tego, na czym jej kochankowi schodzą dni. Miała wrażenie, że w jego głowie kłębi się od tajnych pomysłów. Seks uprawiali po kilka razy.

Po drugiej nocy Silas zniknął. Ucieszyło to Bellis. Zaniedbywała książki Johannesa i teraz mogła wrócić do tych hermetycznych nauk.

Silasa nie było trzy dni.

Bellis kontynuowała penetrację Armady. Nareszcie wyprawiła się do najdalszych części miasta. Zobaczyła świątynie oparzeń w Cieplarni i posągowe tryptyki ustawione na kilku łodziach. W dzielnicy Tobietwój – mniej brutalnej i przerażającej, niż dawano jej do zrozumienia: okazało się, że jest to w gruncie rzeczy trochę przerysowane, pełne kupieckiej agresji targowisko – zobaczyła armadyjski szpital wariatów, ogromny gmach wyrastający z parowca, zlokalizowany w opinii Bellis dosyć okrutnie, bo obok nawiedzanej dzielnicy.

Niewielki wysyp łodzi z Niszczukowód, na skutek jakiegoś historycznego kaprysu oddzielonych od trzonu swej dzielnicy, tworzył swoisty bufor między okręgami Budy i Cieplarni. Tam Bellis znalazła liceum, którego laboratoria i sale lekcyjne schodziły stromo z burt statku, uwarstwione jak miasto na zboczu góry.

Armada posiadała wszystkie instytucje – edukacyjne, polityczne religijne – typowe dla miasta ze stałego lądu, tylko może bardziej estetyczne w formie. Jeżeli tutejsi naukowcy byli bardziej zahartowani od swoich lądowych kolegów i bardziej przypominali zbójców i piratów niż doktorów nauk, w niczym nie umniejszało to ich znajomości przedmiotu. Każdy okręg miał inny typ jednostki policyjnej, od umundurowanych dupków w Cieplarni po przyboczną hałastrę z Niszczukowód, która wyróżniała się tylko szarfami – oznakami w tym samym stopniu urzędu, co lojalności. W Budach istniało coś na kształt sądu i systemu rozjemstwa, podczas gdy luźną, brutalną, piracką dyscypliną Niszczukowód narzucano za pomocą bata.

Armada była miastem z gruntu laickim, jej zaniedbane kościoły traktowano z równie małym nabożeństwem jak piekarnie. Istniały świątynie pod wezwaniem deifikowanego Crooma, pod wezwaniem księżyca i jego córek, w ramach dziękczynienia za pływy, czy pod wezwaniem morskich bogów.

Jeśli Bellis się zgubiła, wystarczyło wynurzyć się z gąszczu bocznych uliczek, spojrzeć do góry na zacumowane do masztów aerostaty i znaleźć „Arogancję”, wiszącą dostojnie nad rozjarzonym „Wielkim Wschodnim”. Była to jej latarnia morska, wedle której ustalała kurs powrotny.

Miasto roiło się od drewnianych tratw, długich i szerokich na dziesiątki metrów, idiotycznie zabudowanych domami. Cienkie jak igła okręty podwodne chwiały się na wodzie między barkentynami, a były też statki-rydwany pełne nor mieszkalnych hotchich. W tanich dzielnicach rozpadające się budynki porastały pokłady albo chybotały niebezpiecznie między rufami niewielkich łodzi. Były domy gier, więzienia i porzucone kadłuby statków.

Podniósłszy oczy ku horyzontowi, Bellis widziała morskie zaburzenia: kipiącą wodę i nie wiadomo czym wywołane kilwatery. Z reguły były to skutki wiatru i pogody, ale czasem wpadało jej w oko stadko morświnów, plezjaur, szyja morskiego wyrmena albo plecy stworzenia tak dużego i szybkiego, że nie potrafiła go rozpoznać. Życie wokół miasta.

Wieczorami Bellis patrzyła na wracające do miasta kutry rybackie. Czasem pojawiały się statki pirackie i były witane w portach Basilio albo Jeżowca – te motory napędowe gospodarki armadyjskiej jakimś szóstym zmysłem odnajdywały drogę do domu.

Armada była miastem galionów. Wyskakiwały znienacka w mało prawdopodobnych miejscach, ozdobne i budzące nie więcej uwagi niż rzeźbione kołatki na drzwiach domów w Nowym Crobuzon. Idąc między dwoma szeregówkami z cegły, Bellis nagle stawała twarzą w twarz z dostojną, skorodowaną kobietą – napierśnik zaśniedziały, malowane spojrzenie złuszczone i zmętniałe. Wisiała w powietrzu jak upiór, pod bukszprytem swego statku, który sterczał nad pokładem sąsiada i celował w jakąś uliczkę.

Były wszędzie. Wydry, smokowce, ryby, wojownicy i kobiety. Przede wszystkim kobiety. Bellis nie znosiła tych oczu bez wyrazu, tych pokrzywionych figur, kiwających się debilnie na skutek falowania morza, nawiedzających miasto jak banalne duchy.