Выбрать главу

Przerwa w rozmowie przeszła w milczenie. Ciągnęła się coraz dłużej i dłużej, i była straszna, bo oboje wiedzieli, że trzeba ją wypełnić. Trzeba wymyślić jakiś plan.

Oboje próbowali. Bellis kilka razy otworzyła usta, ale słowa więzły jej w gardle z braku przekonania.

„Porwiemy jakąś łódź”, chciała powiedzieć, ale idiotyczność tego pomysłu zatkała ją. „Wymkniemy się we dwójkę w dingi. Przekradniemy się między łodziami strażniczymi i popłyniemy na wiosłach do domu”. Próbowała i to powiedzieć, próbowała nawet to myśleć z przekonaniem, i tylko prawie jęknęła z bezsilności.

„Ukradniemy statek powietrzny. Wszystko, czego nam potrzeba, to broń palna, gaz, węgiel i woda do silnika, jedzenie i picie na trzy tysiące kilometrów lotu, no i mapa, z której dowiemy się, w którym dokładnie miejscu Wezbranego Oceanu jesteśmy, na Jabbera…”

Nic, nie było nic, co dałoby się powiedzieć, co dałoby się pomyśleć.

Ale próbowała mówić, próbowała wymyślić sposoby na uratowanie Nowego Crobuzon, miasta, które kochała wściekłą, nieromantyczną miłością i nad którym zawisło potworne zagrożenie. Chwile mijały i mijały, chet, lato i żniwa u grindylow przybliżały się, a ona nie umiała nic powiedzieć.

Bellis wyobraziła sobie ciała podobne do spuchniętych okoni, mknące w zimnej wodzie ku jej ojczyźnie.

– Bogowie kochani, Jabberze kochany – usłyszała swój głos. Spojrzała w zmartwione oczy Silasa. – Bogowie kochani, co my zrobimy?

Rozdział czternasty

Powoli, niby jakieś ogromne, nadęte stworzenie, Armada przepłynęła na cieplejsze wody.

Obywatele i gwardziści odłożyli na bok grubszą odzież. Uprowadzeni z „Terpsychorii” byli zdezorientowani. Myśl, że porom roku można się wymknąć, że można przed nimi fizycznie uciec, była głęboko rozstrajająca.

Pory roku były tylko punktami widzenia – kwestią perspektywy. „Jak w Nowym Crobuzon jest zima, to w Bered Kai Nev jest lato”, mówili. I chociaż dni i noce te dwa kraje mają odwrotnie wydłużające się i skracające, to jest w tym coś wspólnego. Świt jest świtem na całym świecie. Na kontynencie wschodnim letnie dni są krótkie.

Zwiększyła się liczebność ptaków żyjących w mikroklimacie Armady. Do niewielkiej, zadomowionej tutaj od pokoleń społeczności zięb, trznadli, wróbli i gołębi, która przemieszczała się razem z miastem, dołączyły ptaki wędrowne, które po porze upałów przekraczały Wezbrany Ocean. Ich ogromne stada przysiadywały na Armadzie, aby odpocząć i napić się wody, i niektóre z nich zostawały na stałe.

Ptaki krążyły zdezorientowane nad wieżami Bud, gdzie odbywały się kolejne nadzwyczajne sesje Rady Demokratycznej, zażarcie i jałowo debatującej na temat kierunku podążania Armady. Rajcy byli zgodni, że tajne plany Kochanków nie mogą być dobre dla miasta, że trzeba coś zrobić. Im bardziej widoczna była ich bezsilność, tym żałośniej się kłócili.

Największą władzę zawsze miał okręg Niszczukowody, który teraz dodatkowo dysponował platformą „Sorgo”, toteż Rada Demokratyczna Bud nie mogła absolutnie nic zrobić.

Niemniej jednak Budy zainicjowały rozmowy sondażowe z Brucolakiem…

***

Najtrudniejsze dla Tannera było nie oddychanie skrzelami, nie poruszanie kończynami jak żaba czy vodyanoi, lecz patrzenie w gigantyczną toń ciemnej wody w dole. Spojrzeć jej prosto w oczy bez strachu – to sprawiało mu największą trudność.

W kombinezonie nurka był intruzem. Wkładał zbroję i rzucał morzu wyzwanie. Trzymając się kurczowo szczebli i odciągów, wiedział że bezkresna przestrzeń, która ziała w dole niby paszcza, jest właśnie tym: ustami wielkości świata, chcącymi go połknąć.

Teraz pływał swobodnie, schodził ku ciemnościom, które nie sprawiały już wrażenia łasych na niego. Tanner pływał coraz niżej i niżej. Z początku zdawało mu się, że wystarczy sięgnąć ręką, aby dotknąć palców u nóg pływaków w górze. Z rozkoszą podglądacza patrzył, jak pedałują i trzepią panicznie rękami. Ale kiedy odwracał twarz ku bezsłonecznej wodzie pod sobą, jej bezlitosny ogrom szarpał go za żołądek. Szybko płynął wtedy w stronę światła.

Ale każdego dnia schodził głębiej.

Nurkował poniżej poziomu kilów, sterów i plątaniny rur. Dłudzy wartownicy z zielska, którzy to wszystko otaczali, którzy wyznaczali najniższe punkty miasta, wyciągali ku niemu ręce, ale on przemykał obok jak złodziej. Wpatrywał się w głębię.

Pokonał strefę deszczu małych rybek, które pogryzały miejskie odpadki, i znalazł się w przezroczystej wodzie – nie było wokół niego ani śladu Armady. Znajdował się daleko, daleko pod miastem.

Zawisł nieruchomo w wodzie. Nie było w tym nic trudnego.

Ciśnienie otuliło go ciasno niby powijaki.

Statki Armady zajmowały półtora kilometra kwadratowego powierzchni morza, tarasując drogę światłu. Nad głową Tannera Bastard John kręcił się w okolicach portu niby szerszeń. W wodnym półmroku dokoła Tanner widział gęstą zawiesinę cząstek, mnogość maleńkich istnień. Za planktonem i krylem niewyraźnie dostrzegał morskie wyrmeny Armady i jej okręty podwodne, garść ciemnych cieni u podstawy miasta.

Walczył ze strachem, ale starał się nie wyrzucić razem z nim uczuć, które mu towarzyszyły, takich jak zachwyt i pokora.

„Jestem sakramencko mały – pomyślał, wisząc jak drobina kurzu w nieruchomym powietrzu – w sakramencko wielkim morzu. Ale nic nie szkodzi. Dam radę”.

***

Przy Angevine był nieśmiały i trochę obrażony, ale pracował nad sobą ze względu na Szekla.

Przyszła do nich na kolację. Tanner próbował z nią rozmawiać, ale na trzymała dystans, wyczuwał chłód. Przez jakiś czas jedli chleb listownicowy, nie wydając z siebie żadnych dźwięków. Po pół godzinie Angevine skinęła na Szekla, ten zaś stanął za nią i wyćwiczonym ruchem przesypał trochę koksu z zasobnika do paleniska kotła.

Angevine bez zażenowania spotkała się spojrzeniem z Tannerem.

– Trzymasz silniki pod parą? – spytał w końcu.

– Nie są zbyt wydajne – odparła powoli w salt, chociaż on odezwał się do niej w ragamoll, a przecież był to jej ojczysty język.

Tanner pokiwał głową. Przypomniał sobie starca z ładowni „Terpsychorii”. Znowu język stanął mu kołkiem. Ta sroga prze-tworzona budziła w nim onieśmielenie.

– Jakiego modelu jest twój silnik? – spytał wreszcie, w salt. Wytrzeszczyła oczy skonsternowana i Tanner ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że Angevine nie zna się na mechanice swego prze-tworzonego ciała. – Przypuszczalnie to jest stary model sprzed wymiany – podjął powoli. – Z jednym zestawem tłoków i bez skrzyni rekombinacyjnej. Nigdy nie były za dobre… – Urwał na chwilę. „No, zaproponuj jej” – pomyślał. „Może się zgodzi i chłopak będzie zadowolony”. – Jakbyś chciała, to mógłbym rzucić okiem. Całe życie robiłem w silnikach. Mógłbym… Mógłbym cię nawet… – Zawahał się, bo w kontekście osoby czasownik, którego zamierzał użyć, brzmiał wysoce niestosownie. – Mógłbym cię nawet wyremontować.

Odszedł od stołu, niby po dokładkę, aby nie musieć słuchać krępującego monologu Szekla: chłopak jednocześnie wyrażał wdzięczność Tannerowi i namawiał nieprzekonaną Angevine. Pośród refrenicznie powtarzanego: „Zgódź się, Ange” i „Jesteś moim najlepszym kumplem, Tanner” ten ostatni zauważył, że Angevine jest zdeprymowana. Nie przywykła do tego typu ofert, nie wiążących się z zaciągnięciem długu. „To nie dla ciebie, tylko dla chłopaka” – myślał gorączkowo Tanner – żałując, że nie może jej tego powiedzieć.

Odsunął się jeszcze dalej, kiedy Angevine i Szekel wdali się w szeptaną dyskusję. Uprzejmie odwrócił się do nich plecami, rozebrał z kalesonów i wszedł do blaszanej wanny z solanką. Podziałało to na niego kojąco. Namaczał się z taką samą rozkoszą, z jaką kiedyś brat gorącą kąpiel. Miał nadzieję, że Angevine zrozumie jego pobudki.

Nie była w ciemię bita. Po krótkiej chwili z godnością powiedziała coś w rodzaju: „Dzięki, Tanner, byłoby fajnie”. Zgodziła się i Tanner stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że go to ucieszyło.

Szekel wciąż był podniecony wrzawą niemych dźwięków, którą udostępniła mu umiejętność czytania, ale powoli się z nią oswajał. Teraz nie zatrzymywał się już bezwiednie na środku korytarza i nie sapał ze zdumienia, kiedy słowo „gródź” czy „reling” krzyknęło do niego z jakiejś tabliczki na statku.

Przez pierwszy tydzień upajał się graffiti. Stawał pod ścianami albo burtami statków i myszkował oczami po mozaice komunikatów wydrapanych, nabazgranych lub namalowanych na wertykalnych powierzchniach miasta. Cóż za różnorodność stylów: te same litery można napisać na dziesiątki sposobów, ale zawsze znaczą to samo. Fakt ten nie przestawał być dla niego źródłem radości.