– Liczyłam na to, że uda mi się wrócić do miasta i wysłać list – oznajmiła Bellis, wciąż beznamiętnym tonem. – Ważny list do znajomego w Nowym Crobuzon.
– Wykluczone. Nie da się zrobić. Nie zamierzam dłużej tutaj sterczeć. – Bellis siedziała bez ruchu. Nie bała się tego człowieka, ale nie miała nad nim żadnej władzy. Usiłowała wymyślić, co mogłoby wzbudzić jego życzliwość i nakłonić do przystania na jej prośbę. – Panno Coldwine – odezwał się znienacka i ku zaskoczeniu Bellis jego głos był znacznie łagodniejszy. – Obawiam się, że jutrzejszy termin wypłynięcia jest już nieodwołalny. Jeśli pani chce, może pani oddać list porucznikowi statku karnego Catarrsowi, ale powiem szczerze, iż nie jest to całkiem godny zaufania kanał przesyłowy. Będzie pani miała okazję wyekspediować swoją korespondencję na Salkrikaltorze. Nawet jeśli nie spotkamy tam żadnych statków z Nowego Crobuzon, jest tam magazyn, do którego wszyscy kapitanowie mają klucze. Tam zostawi pani list i zabierze go następny statek do kraju. Opóźnienie nie będzie duże. Może pani z tego wyciągnąć ważną naukę, panno Coldwine – dodał. – Na morzu nie wolno tracić czasu. Niech pani będzie łaskawa zapamiętać: nie zwlekać.
Bellis posiedziała jeszcze trochę, ale ponieważ nie mogła nic zrobić, zacisnęła usta i wyszła.
Długo stała pod zimnym niebem Zatoki Żelaznej. Gwiazd nie było widać, a księżyc i jego siostry, dwa małe satelity, rozmywały się. Bellis ruszyła, odrętwiała z zimna, po krótkiej drabince weszła na przedni pokład i skierowała się ku bukszprytowi.
Chwyciła za żelazny reling i stanęła na palcach. Jej wzrok sięgał spory kawałek nad bezświetlne morze.
Odgłosy załogi za jej plecami zamierały. W oddali dostrzegła dwie skapujące szpile światła: pochodnię na mostku statku karnego i jej bliźniaczkę w czarnych odmętach.
Z bocianiego gniazda lub jakiejś rei, z bliżej nieokreślonego miejsca położonego co najmniej sto stóp nad jej głową, dobiegły ją dźwięki czyjegoś śpiewu. W niczym nie przypominało to bezdennie głupich szant, które słyszała w Smołoujściu. Pieśń była powolna i wymagała dużego kunsztu.
„Będziesz musiał zaczekać na mój list” – powiedziała bezgłośnie Bellis. „Będziesz musiał zaczekać na wieści ode mnie. Będziesz musiał zaczekać trochę dłużej, aż dotrę do krainy ludzi-raków”.
Wpatrywała się w noc do momentu, gdy ostatnie linie podziału na brzeg, morze i niebo zatraciły się. Potem, otulona ciemnościami, powoli ruszyła ku rufie, w stronę ciasnych drzwi i niskich korytarzy wiodących do jej kajuty – wycinka przestrzeni, który wyglądał jak pomyłka popełniona przy projektowaniu statku.
Później statek poruszył się ciężko, o najzimniejszej porze. Bellis drgnęła na swojej pryczy, podciągnęła koc pod szyję i gdzieś poniżej progu snu zdała sobie sprawę, że odbywa się załadunek żywego frachtu.
Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą.
Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem.
Wciąż jednak dziękuję temu, co sprawia, że moje żyły wypełnia krew. Drażnię strupy i podchodzą nią obficie. Taka mała pociecha, mimo bólu.
Przychodzą po nas, kiedy powietrze jest takie nieruchome i czarne, nie słychać nawet nawoływania morskich ptaków. Otwierają drzwi i świecą do środka, wyławiając nas z ciemności. Prawie się wstydzę, że tak ulegliśmy, ulegliśmy brudowi.
Nie widzę nic oprócz ich świateł.
Tych, co leżą razem, rozdzielają, i opasuję ramionami spastyczną tkankę, która pulsuje mi w talii, kiedy zaczynają nas spędzać na górę.
Wędrujemy smolistymi korytarzami i przez maszynownie, bardzo chcę wiedzieć, do czego to wszystko służy. Jestem gorliwszy, jestem szybszy od niektórych starych zgiętych wpół, kaszlących, pryskających śliną i bojących się poruszyć.
A potem następuje połknięcie, jestem zjedzony przez zimno, pożarty przez ciemności i, na spółkujących bogów, jesteśmy na zewnątrz.
Na zewnątrz.
Jestem od tego ogłupiały. Ogłupiały z zachwytu.
To już tyle czasu.
Zbijamy się w kupę, każdy zetknięty z sąsiadem jak troglodyci, jak krótkowzroczne trowy. Starzy są w strachu przez brak ścian i kątów, przez ruch zimna, przez wodę i powietrze.
Mógłbym zawołać: „Bogowie, pomóżcie!”. Mógłbym.
Wszystko czarne na czarnym tle, ale i tak widzę wzgórza, wodę, chmury. Widzę więzienia ze wszystkich stron, podskakują jak spławiki. Niech nas wszystkich Jabber porwie. Widzę chmury.
„Ja cię sadzę” - świergolę, jakbym uspokajał niemowlę. To dla mnie jest przeznaczony ten kojący dźwięk.
A potem popychają nas jak bydło, powłóczenie nogami, ślinienie się, pierdzenie, zdziwione mamrotanie, przez pokład okaleczony ciężarem ciał i kajdan, na rozkołysany most linowy. Poganiają nas, wszystkich co do jednego, każdy zatrzymuje się na chwilę na środku nisko zwieszonego przejścia między statkami, ich myśli są widzialne i jasne jak chymiczna erupcja.
Zastanawiają się nad skokiem. Do wód zatoki.
Ale linowe ściany po bokach mostka są wysokie, z drutem kolczastym na górze, a nasze biedne ciała są obolałe, słabe, każdy po chwili wahania rusza dalej, przeprawia się na nowy statek.
Jak też przystają, kiedy przychodzi moja kolej. Tak jak inni, za bardzo się boją.
A potem jest nowy pokład pod stopami, wyszorowany do gładkości żelaza i czysty, wibruje od silników, kolejne korytarze i brzęk kluczy, i po tym wszystkim jeszcze jeden długi, nieoświetlony pokój, gdzie padamy wyczerpani i pozamieniani, gdzie podnosimy się powoli, żeby sprawdzić, kogo mamy za nowego sąsiada. Wokół mnie rozpoczynają się syczane dyskusje i pyskówki, kłótnie i uwiedzenia, i gwałty, które składają się na nasze życie polityczne. Zawiązują się nowe sojusze. Nowe hierarchie.
Przez jakiś czas siedzą osobno, w cieniu.
Nadal tkwię w tej chwili, kiedy wkroczyłem w noc. Jak muszka w bursztynie. Dałem się złapać w pułapkę, ale - niech mnie licho – jaki jestem dzięki temu piękny!
Mam teraz nowy dom. Będę mieszkał w tej chwili jak najdłużej, dopóki wspomnienia nie ulegną rozkładowi, a wtedy wyjdę, przybędę w to nowe miejsce, w którym siedzimy.
Rury łomoczą gdzieś jak wielkie młoty.
Rozdział drugi
Za Zatoką Żelazną morze było brutalne. Jego chlapiący atak zbudził Bellis. Opuściła kajutę, przechodząc obok siostry Meriope, która, jak sądziła Bellis, wymiotowała nie tylko na skutek choroby morskiej.
Na pokładzie powitał ją wiatr i głośne trzaskanie, bo żagle szarpały się jak zwierzęta na postronkach. Olbrzymi komin wypluł trochę sadzy, statek buczał mocą parowego silnika głęboko w dole.
Bellis usiadła na kontenerze. „A więc ruszamy” – pomyślała nerwowo. „Odpływamy. Żegnamy stały ląd”.
Kiedy stali na cumach, na „Terpsychorii” wrzała praca: ktoś zawsze coś szorował albo podnosił jakieś urządzenie, albo biegał z jednego końca statku na drugi. Teraz jednak wrażenie ogólnej krzątaniny nasiliło się niepomiernie.
Bellis obserwowała pokład główny, jeszcze niegotowa spojrzeć na morze.
Takielunek roił się od żywych stworzeń. Większość marynarzy wywodziła się spośród ludzi, ale tu i ówdzie wyposażony w kręgosłup hotchi śmigał po siatkach lin na bocianie gniazdo. Na pokładach ludzie przeciągali kontenery, kręcili korbami ogromnych wind, wykrzykiwali komendy niezrozumiałym, skrótowym żargonem, przesuwali łańcuchy przez wielkie bloki. Widziała mamucich przedstawicieli rodu ludzi-kaktusów, zbyt ciężkich i niezdarnych, żeby wspinać się po linach, ale nadrabiali to staraniami na dole, swoją siłą. Włókniste roślinne bicepsy prężyły się potężnie, kiedy ciągnęli i pchali.
Chodzili wśród nich oficerowie w granatowych mundurach.
Wicher owiewał statek i peryskopowe nasady komina zawodziły jak smętne flety.
Bellis skończyła cigarillo. Wstała powoli i podeszła do burty, ze spuszczonymi oczami, dopiero przy relingu spojrzała w morze.
Nie było widać ani skrawka lądu.
„Och, bogowie, spójrzcie na to wszystko” – pomyślała wstrząśnięta.
Po raz pierwszy w życiu Bellis nie widziała wokół siebie nic oprócz wody.
Była sama pod kolosalnym, stojącym dęba niebem i lęk wezbrał w niej jak żółć. Bardzo chciała znaleźć się z powrotem pośród uliczek swego miasta.
Bryzgi piany szybko rozchodziły się po statku, znikając i natychmiast pojawiając się znowu. Woda tworzyła misterne marmurkowe wzory. Ustępowała drogi statkowi, tak jak ustąpiłaby drogi wielorybowi, kanadyjce czy liściowi – tępa zgodliwość, którą mogła zanegować nagłym wypiętrzeniem się.