Выбрать главу

Większość tekstów była wulgarna, polityczna albo skatologiczna. „Jebać Pragnieniowice!” – przeczytał. Dziesiątki imion. Ktoś kocha kogoś, powtórzone bogowie wiedzą ile razy. Oskarżenia natury seksualnej i innej. „Barsum” albo „Peter”, albo „Oliver to kutas”, albo „kurwa”, albo „pedał” czy co tam jeszcze. Liternictwo nadawało każdemu takiemu zapisowi odmienny wyraz.

W bibliotece buszowanie wśród półek stało się mniej furiackie, mniej chaotyczne w swoim pośpiechu i rozradowaniu, ale Szekel nadal ściągał tabuny książek, czytał je powoli i zapisywał niezrozumiałe dlań słowa.

Czasami po otwarciu książki trafiał na wyrazy, które przy pierwszej styczności pokonały go, ale je zapisał i uczył się ich. Był tym zachwycony. Czuł się jak na łowach – wytropił je. Tak było ze słowami „gruntowny”, „wspinaczka” i „khepri”.

Na półkach z książkami obcojęzycznymi Szekel znajdował ukojenie. Fascynowały go zaszyfrowane alfabety i ortografie, dziwne obrazki dla obcojęzycznych dzieci. Przychodził tam pogrzebać, kiedy tęsknił za ciszą w głowie. Mógł mieć pewność, że będą milczały.

Aż tu pewnego dnia zdjął z półki książkę, obrócił ją w rękach i przemówiła do niego.

***

O zmierzchu coś wynurzyło się powoli z morskich głębin i zmierzało w stronę Armady.

Zbliżało się do ostatniej dziennej szychty podwodnych inżynierów. Powoli wychodzili na wierzch, wspinali się po drabinach lub perforowanych powierzchniach podmiasta, świszcząc w hełmy, nie patrząc w dół, nie widząc, co nadchodzi.

Tanner Sack siedział z Hedrigallem w porcie Basilio. Niby dzieci wywiesili nogi za burtę małej kogi i patrzyli, jak żurawie przeładowują towary.

Hedrigall coś sugerował. Mówił do Tannera ogródkami. Kluczył i owijał w bawełnę. Tanner zrozumiał, że sprawa tyczy tajnego projektu, o którym wiedziało tak wielu jego kolegów z pracy, chociaż głośno się o tym nie mówiło. Pozbawiony choćby wycinka tej wiedzy Tanner nic nie pojmował ze słów Hedrigalla. Wiedział tylko jedno: że jego przyjaciel jest zasmucony i czegoś się boi.

Kawałek dalej ekipa ociekających wodą inżynierów wynurzyła się z morza. Wchodzili po drabinach na tratwy i sfatygowane parowce, na których wibrujące silniki, koledzy i konstrukty pompowały dla nich powietrze.

Woda w tym rogu portu nagle zaroiła się bąbelkami powietrza, jakby osiągnęła stan wrzenia. Tanner dotknął Hedrigalla w ramię, żeby go uciszyć, po czym wstał i wyciągnął szyję.

W wodzie przy nabrzeżu zrobiło się zamieszanie. Podbiegło kilku robotników portowych i zaczęło wyciągać nurków. Wypływali kolejni „mężczyźni, chwytając panicznie za hełmy i drabiny, aby wydostać się na powierzchnię. Bruzda w wodzie pogłębiła się i rozerwała wodę, Kiedy wyskoczył Bastard John. Wymachiwał ogonem jak szaleniec, aż końcu wyglądało to tak, jakby stał niepewnie na powierzchni wody i trajkotał jak małpa.

Z zielonej wody wyprysnął następny mężczyzna, zdarł z głowy hełm i wrzasnął o pomoc.

– To ryba pancerna! – krzyczał. – W dole są ludzie!

Wystraszeni Armadyjczycy z sąsiedztwa wyglądali przez okna, rzucali pracę, biegli nad wodę, wychylali się znad burt małych trałowców na środku portu, pokazywali palcami i krzyczeli do robotników portowych.

W Tannerze zamarło serce, kiedy kłęby czerwieni wzbiły się na powierzchnię.

– Nóż! – krzyknął do Hedrigalla. – Dawaj mi, kurwa, swój nóż.

Zrzucił koszulę i pobiegł bez chwili wahania.

Skoczył, rozpościerając maski. Hedrigall ryczał coś za jego plecami, ale Tanner nie słyszał. Potem długie, obciągnięte błoną palce u nóg rozorały powierzchnię i uderzony obuchem zimna znalazł się w wodzie, a potem pod wodą.

Zamrugał gorączkowo, zsunął wewnętrzną powiekę i spojrzał w dół. Na średnim planie, przesłaniane przez wodę, cienie batyskafów grasowały topornie pod miastem.

Widział ostatnich inżynierów gramolących się desperacko ku światłu, przeraźliwie wolno i nieporadnie w swoich skafandrach. Widział spory obszar wody przebarwionej przez krew. W miejscu, gdzie jeden z rekinów-wartowników został rozszarpany, ryba pancerna opadała na dół przez mgławicę mięsa.

Tanner nurkował szybko, odpychając się mocnymi kopnięciami. Trochę dalej, u dolnego końca ogromnej rury, prawie dwadzieścia metrów pod wodą, zobaczył przywartego do metalu mężczyznę, sparaliżowanego strachem. Poniżej, chwiejąc się na wszystkie strony jak płomień świecy, majaczyło ciemne cielsko.

Tanner szarpnął się przerażony. Stworzenie było gigantyczne.

Z góry dobiegał go stłumiony odgłos uderzeń ciał o wodę. Uzbrojeni ludzie schodzili w dół, spuszczani w uprzęży z żurawi, najeżeni harpunami i włóczniami, ale poruszali się powoli, centymetr po centymetrze, zdani na łaskę silników.

Bastard John przemknął obok Tannera, zaskakując go. Z ukrytych zakątków spodniej strony miasta wypływali ludzie-ryby z Cieplarni i sunęli przez wodę ku drapieżcy.

Ośmielony Tanner odepchnął się nogami i nurkował dalej.

Jego mózg pracował na przyspieszonych obrotach. Wiedział, że o czasu do czasu zdarzają się ataki dużych drapieżców – czerwonych rekinów, zębaczy, kałamarnic i innych, rozbijających rybie klatki i rzucających się na robotników – ale nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. Nigdy nie widział dinichtysa, ryby pancernej.

Ścisnął w dłoni nóż Hedrigalla.

Z odrazą zdał sobie sprawę, że przepływa przez obłok zapaskudzonej krwią wody, poczuł jej smak w ustach i skrzelach. Skręciło go w żołądku, kiedy zobaczył powoli opadające na dno resztki skafandra do nurkowania z bliżej nieokreślonymi strzępami w środku.

A potem dotarł do dolnego końca rury, o kilka długości ciała od krwawiącego, znieruchomiałego nurka. Wielkie stworzenie wyruszyło mu na spotkanie.

Usłyszał przetaczający się przez wodę łomot fali i poczuł wzrost ciśnienia. Spojrzał w dół i krzyknął bezgłośnie w słoną wodę.

Wielka ryba mknęła ku niemu. Łeb miała osłonięty pancerzową czaszką, gładką i okrągłą jak kula armatnia, przeciętą dwoma kreskami potężnych szczęk, w których Tanner zobaczył nie zęby, lecz dwa ostre jak brzytwa wały kości oblepione strzępami mięsa, między którymi przewalała się woda. Korpus był długi, zwężony ku tyłowi, bez konturów albo wachlującego ogona. Opływowa płetwa piersiowa ciągnęła się daleko, zlewając się z kością ogonową, jak u spasionego okonia.

Ryba miała prawie dziesięć metrów. Paszczę zaś tak wielką, że bez wysiłku przegryzłaby Tannera na pół. Z ukrytych za wałem ochronnym oczek patrzyło bezinteligentne bestialstwo.

Tanner wydał z siebie chojracki okrzyk, wymachując nożykiem.

Bastard John podpłynął do dinichtysa od tyłu i przyłożył jej z byka w oko. Ogromny drapieżca obrócił się z przerażającą prędkością i wdziękiem, aby kłapnąć paszczą. Płyty kostne zacisnęły się ze zgrzytem.

Potwór szarpnął się gwałtownie i pomknął za Johnem. Lance z kości słoniowej rozpychały wodę, kiedy ludzie-traszki zaczęli strzelać do ryby pancernej ze swojej dziwnej broni. Ta po prostu zignorowała pociski i rzuciła się na delfina.

Tanner spazmatycznymi ruchami nóg uciekł w stronę przywartego do rury nurka. Spojrzał za siebie i ku swojej zgrozie zobaczył, że mimo odwracających uwagę manewrów Johna ryba zeszła trochę niżej, żeby nabrać rozpędu, i teraz płynęła prosto na niego.

Tanner dotknął szorstkiego metalu rury niedaleko nurka. Wpatrywał się w potwora, który sunął ku niemu groźnie. Przyssawki macek przykleiły się do rury. Machał trzymanym w prawej ręce nożem i modlił się, żeby John, ludzie-traszki albo uzbrojeni nurkowie przyszli mu z odsieczą. Lewą dłonią sięgnął ku znieruchomiałemu mężczyźnie.

Ręka trafiła na coś ciepłego i miękkiego, co ustąpiło pod palcami w przerażający sposób, dlatego Tanner cofnął ją natychmiast. Spojrzał do góry i zobaczył hełm wypełniony wodą i białą twarz; oczy wytrzeszczone, usta otwarte i nieruchome. Skóra skafandra była rozdarta a żołądek mężczyzny wyrwany. Wnętrzności snuły się w wodzie jak anemony.

Tanner jęknął i oderwał się od rury, czując za sobą dinichtysa. Odpychał się panicznie nogami i bezsensownie ciął nożem wodę, kiedy nagle uderzył w niego pęd wody i tuż obok prężyły się tony obłożonych kością mięśni. Rura zawibrowała, kiedy dinichtys oderwał od niej zwłoki. Myśliwy zygzakiem oddalił się przez odwrócony do góry nogami las kilów Armady, z martwym mężczyzną zwisającym u szczęk.

Bastard John i ludzie-ryby z Cieplarni popłynęli za nim, ale nie zdołali w stanie rozwinąć takiej prędkości. Zszokowany Tanner niepotrzebnie skierował się w ich stronę. Pamięć o obecności monstrualnej ryby spowalniała go i przejmowała chłodem. Miał mglistą świadomość, że powinien się wynurzyć, że powinien się ogrzać i napić posłodzonej herbaty, że czuje się chory i mocno wystraszony.

Dinichtys płynął teraz w dół, do królestwa miażdżących ciśnień, których członkowie ekipy pościgowej by nie przeżyli. Tanner obserwował tę rejteradę, poruszając się powoli, usiłując nie wdychać rozpylonej w wodzie krwi. Był teraz sam.

Miał wrażenie, że woda jest gęsta jak smoła, kiedy mijał nieznajome rewiry dna miasta, zdezorientowany i zagubiony. Wciąż miał przed oczyma twarz i śliskie trzewia trupa. Kiedy odzyskał orientację, ujrzawszy statki w porcie Basilio i rozsypane jak okruszki łodzie Targu Zimowej Słomy, podniósł wzrok i w zimnym, przeszywającym cieniu łodzi w górze zobaczył jeden z ogromnych, niewyraźnych kształtów, które zwisały pod miastem, które były zasłaniane zaklęciami i pilnie strzeżone, których nie miał prawa widzieć. Zobaczył, że kształt jest połączony z innymi, i podpłynął bliżej, przez nikogo nie zaczepiany, bo pilnujący kształtu rekin nie żył. Kształt był coraz wyraźniejszy. Tannera dzieliło teraz od niego tylko kilka metrów. Przebiwszy się przez półmrok i dymne zaklęcia, zobaczył go wyraźnie i od razu wiedział, co to jest.