Выбрать главу
***

Następnego dnia kilka koleżanek uraczyło Bellis drastycznymi opisami ataku potwora.

– Bogowie w pieprzonych niebiesiech! – emocjonowała się przerażona Carrianne. – Wyobrażasz sobie? Zostać poszatkowanym przez tę bestię?

Jej opisy robiły się coraz bardziej groteskowe i nieapetyczne.

Bellis nie słuchała Carrianne. Myślała o tym, co powiedział jej Silas. Podchodziła do tego tak samo jak do większości tematów: chłodno, analitycznie. Szukała książek o Gengris i grindylow, ale oprócz mitologii dla dzieci i bzdurnych spekulacji niewiele znalazła. Skala niebezpieczeństwa, w jakim znalazło się Nowe Crobuzon, była dla niej trudna, a może nawet niemożliwa do ogarnięcia. Przez wszystkie lata jej życia miasto zewsząd ją otaczało, ogromne, zróżnicowane i trwałe. Zagrożenie dla jego istnienia było właściwie nie do pojęcia.

No, ale grindylow też byli nie do pojęcia.

Opisy Silasa i jego widoczny strach mocno zaniepokoiły Bellis. Ze swego rodzaju makabrycznym rozmachem Bellis usiłowała wyobrazić sobie Nowe Crobuzon po inwazji. Obrócone w gruzy i przetrącone. Z początku była to gra, intelektualne wyzwanie polegające na wypełnianiu głowy jak najbardziej przerażającymi obrazami. Ale potem zaczęły jej migotać w głowie bez ustanku, jakby rzucane przez latarnię magiczną, i budziły trwogę.

Widziała rzeki gęste od ciał, pod którymi grindylow poruszali się jak duchy. Widziała popiół płatków kwiatów buchający ze spalonego Fuchsia House, drobny gruz w Gargoyle Park, Szklarnię pękniętą jak skorupa jajka i wypełnioną po brzegi zwłokami ludzi-kaktusów. Wyobraziła sobie nawet Dworzec Perdido w stanie zniszczenia: tory kolejowe poskręcane i wywichnięte, fasada oderwana, misterne architektoniczne zaułki agresywnie zalane światłem.

Bellis wyobraziła sobie, że starodawne, potężne Żebra rozpięte nad miastem pękły, ich krzywizny pozrywały się pośród kaskad kościanego pyłu.

Zmroziło ją. Ale nie mogła nic zrobić. Nikt, kto na Armadzie miał władzę, nie przejąłby się losem Nowego Crobuzon. Bellis i Silas byli sami.

Doszła do wniosku, że póki nie zrozumieją, co się dzieje na Armadzie i póki się nie dowiedzą, dokąd płyną, ucieczka będzie niemożliwa.

Bellis usłyszała, że drzwi się otwierają, i podniosła głowę znad stert książek. W progu stał Szekel, trzymając coś w ręku. Miała powiedzieć mu dzień dobry, ale widok jego miny zastopował ją.

Na twarzy Szekla malowała się wielka powaga i niepewność, jakby podejrzewał, że zrobił coś złego, ale nie był o tym do końca przekonany.

– Mam ci coś do pokazania – powiedział powoli. – Wiesz, że zapisuję wszystkie słowa, których nie rozumiem. Potem, kiedy na nie trafię w innych książkach, już je znam. No i… – Spojrzał na książkę, którą miał w ręku. – No i trafiłem na jedno wczoraj. Książka nie jest napisana w ragamoll, a słowo nie jest… ani czasownikiem, ani rzeczownikiem, ani niczym, co znam.

Techniczne terminy, których go nauczyła, wymawiał z naciskiem: nie z dumy, ale dla podkreślenia wagi swego odkrycia. Podał jej niewielki wolumin.

– To jest imię. – Metalową blaszką napisane było na okładce imię i nazwisko autora.

„Krüach Aum” – przeczytała w myślach. Praca, której szukał Tintinnabulum, bardzo istotna dla projektu Kochanków. Szekel ją znalazł. Na półkach z literaturą dziecięcą. „Nic dziwnego, że dali ją do nieodpowiedniego działu” – pomyślała Bellis, kartkując książkę. Roiło się w niej od rysunków w prymitywnym stylu: wykonanych grubymi, niewyszukanymi kreskami w dziecinnej perspektywie, tak że proporcje były zaburzone i człowiek prawie dorównywał wzrostem sąsiadującej z nim wieży. Na każdej stronie nieparzystej był tekst, a na każdej parzystej rysunek, toteż cała niewielka książeczka kojarzyła się z ilustrowaną bajką.

Odbyło się to z pewnością tak: ktoś przyjrzał się jej pobieżnie i włożył między inne książeczki z obrazkami. Nie była skatalogowana. Stała na półce nietknięta przez wiele lat.

Szekel mówił do Bellis, ale do niej docierały tylko urywki: „nie wiem, co robić”, „pomyślałem, że mi pomożesz”, „ta, co jej Tintinnabulum szukał”, „zrobiłem jak trzeba”. W Bellis kipiało od adrenaliny i rozdygotanych emocji. Na okładce nie było tytułu. Otworzyła książkę na stronie tytułowej i serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że nie pomyliła się co do nazwiska Aum. Książkę napisano w wysokim kettai.

Był to hermetyczny, klasyczny język Gnurr Kett, wyspiarskiego państwa położonego tysiące kilometrów na południe od Nowego Crobuzon, na krańcach Wezbranego Oceanu, gdzie ciepła woda przechodziła w Morze Czarnomieliźniane. Tę dziwną, bardzo trudną mowę zapisywano przy użyciu alfabetu ragamollskiego, ale miała zupełnie inne korzenie. Niskie kettai, mowa codzienna, było znacznie łatwiejsze, ale też drogi tych dwóch języków rozeszły się w dawnych czasach. Biegłość w jednym z nich pozwalała tylko od biedy zrozumieć drugi. Wysokie kettai, nawet w samym Gnurr Kett, było wyłączną domeną kantorów i garstki intelektualistów.

Bellis studiowała ten język. Fascynowały ją złożone struktury czasownikowe, toteż uczyniła z wysokiego kettai temat swojej pierwszej książki. Gramatologię wysokiego kettai opublikowała przed piętnastu laty, a tym samym jej znajomość tego języka trochę zardzewiała, ale podczas lektury pierwszego rozdziału wszystko zaczęło jej się powoli przypominać.

„Skłamałbym, gdybym powiedział, że piszę te słowa bez dumy” – przeczytała Bellis po cichu. Podniosła głowę i próbowała się uspokoić. Prawie się bała czytać dalej.

Szybko przewracała strony i oglądała rysunki. Mężczyzna w wieży nad morzem. Mężczyzna na brzegu, szkielety wielkich silników zaśmiecają piasek. Mężczyzna wykonuje obliczenia koło słońca i koło cieni dziwnych drzew. Na widok czwartego rysunku zaparło jej dech i wyskoczyła jej gęsia skórka.

Ten sam mężczyzna znowu stał na brzegu morza – z elementów jego twarzy artysta zaznaczył tylko stylizowane oczy, potulne jak u krowy – a nad morzem chmura ciemnych postaci frunęła ku nadpływającej łodzi. Rysunek był niejasny, ale Bellis dostrzegła chude ramiona i nogi, jak również maźnięcia skrzydeł.

Poczuła dziwny niepokój.

Przebiegała oczami tekst, próbując przypomnieć sobie język. Książka miała w sobie coś bardzo dziwnego. Zasadniczo różniła się od wszystkich innych publikacji w wysokim kettai, które Bellis widziała. Jej ton zupełnie nie współgrał z poetycznością charakterystyczną dla starego kanonu z Gnurr Kett.

„Poszukałby pomocy u ludzi z zewnątrz – odczytała po chwili wahania – ale wszyscy omijają naszą wyspę, ze strachu przed naszymi głodnymi kobietami”.

Bellis podniosła wzrok. „Jabber jeden wie, w co ja się wpakowałam” – pomyślała.

Zastanawiała się szybko, co powinna zrobić. Jej ręce nadal przewracały kartki, jakby należały do konstruktu. Spuściła wzrok i zobaczyła, że mniej więcej w połowie książeczki mężczyzna płynie po morzu niewielką łodzią. Ilustrator narysował go malutkiego, łódkę też Mężczyzna spuszczał do morza łańcuch zakończony wielkim hakiem.

Głęboko pod powierzchnią pośród spiral, które oznaczały wodę widniały koncentryczne kręgi, znacznie większe od jachtu.

Rysunek przykuł jej uwagę.

Wpatrywała się w obrazek i coś w niej drgnęło. Wstrzymała oddech. Spłynęło na nią uświadomienie, że rysunek zmienia układ jak złudzenie optyczne dla dzieci. Wiedziała już, na co patrzy, i szarpnęło ją za żołądek tak mocno, jakby spadała.

Wiedziała, na czym polega tajny projekt Niszczukowód. Wiedziała, dokąd płyną. Wiedziała, czym się zajmuje Johannes.

Szekel dalej mówił, ale przeszedł do tematu ataku dinichtysa.

– Tanner był pod wodą – powiedział z dumą. – Popłynął im pomóc, ale nie zdążył na czas. Ale powiem ci coś dziwnego. Pamiętasz, jak ci kiedyś mówiłem, że pod miastem są jakieś kształty, których Tanner nie może rozpoznać? I których nie wolno mu widzieć? No więc jak ryba pancerna dała dyla, Tanner podpłynął prościutko pod jeden taki. Zobaczył go bardzo wyraźnie i teraz wie, co tam jest. Zgadnij, co zobaczył…

Urwał z teatralną miną pod tytułem „w życiu byś nie wymyśliła”. Bellis nadal wpatrywała się w rysunek.

– Uprząż – powiedziała prawie niedosłyszalnie. Na twarzy Szekla wykwitł zamęt. Nagle odezwała się głośno: – Gigantyczna uprząż, z uzdą i lejcami, większa niż budynek. Łańcuchy, Szekel, wielkości statku. – Pokiwał głową z wytrzeszczonymi oczami. – Tanner zobaczył łańcuchy.

Nadal nie odrywała wzroku od rysunku: mały człowieczek w małym stateczku na morzu zastygłych fal idealnie zachodzących na siebie jak rybie łuski, pod nimi głębiny oddane krzyżykami i ciasnymi spiralami atramentu, a na dnie, bez trudu przyćmiewające stateczek, koło w kole w kolejnym kole, ogromne bez względu na niejasną perspektywę, niewypowiedzianie duże, z ciemnością w punkcie środkowym. Patrzy z góry na rybaka polującego na swoje ofiary.