Być może czynnikiem, który wyostrzał wrażliwość mieszkańców Pragnieniowic na zmarłych i nieumarłych, była obecność Brucolaca i oddziału jego wampirycznych siepaczy. Być może z tego powodu, inaczej niż w dzielnicy Tobietwój, obywatele Pragnieniowic cały czas mieli w świadomości budzącą grozę, nawiedzaną dzielnicę, z którą sąsiadowali.
Dochodziły stamtąd dziwne odgłosy: pomruki niesione z wiatrem, ciche buczenie motorów, zgrzyt jednych rzeczy o drugie. Niektórzy twierdzili, że hałasy te są omamem dźwiękowym, tworem wiatru i manierystycznej architektury starożytnych statków. Bardzo niewielu w to wierzyło. Od czasu do czasu grupa chojraków – nieodmiennie z grona niedawno uprowadzonych – wchodziła na hulki, a po paru godzinach cali z zaciśniętymi ustami, bladzi i nieskorzy do mówienia. Bywało też oczywiście, że nie wracali.
Wieść gminna głosiła, że próby wyrżnięcia dziesięciu statków z tkanki miasta, zatopienia ich i wymazania nawiedzanej dzielnicy mapy Armady, były podejmowane, ale w drastycznych okolicznościach zakończyły się niepowodzeniem. Większość obywateli miała zabobonny stosunek do tego cichego miejsca: choć czuli strach, głośno by protestowali przeciwko próbom jego zlikwidowania.
Na pokładach nawiedzanych statków nie siadały ptaki. Krajobraz starych masztów i ich kikutów, butwiejących smołowanych kadłubów i podartych żagli był srogi i opuszczony.
Jeśli ktoś chciał, żeby nikt mu nie przeszkadzał, szedł na granicę pomiędzy Pragnieniowicami i nawiedzaną dzielnicą.
W chłodnym nocnym deszczu stali dwaj mężczyźni. Byli sami na pokładzie klipra.
Dziesięć metrów dalej stała na wodzie długa, smukła łódź, jakaś starożytna galera, która skrzypiała na nieustannym – także pozornym – wietrze Armady, pusta i nieoświetlona. Pomosty łączące ją z kliprem butwiały i były zablokowane łańcuchami. Galera stanowiła najbardziej wysunięty punkt nawiedzanej dzielnicy.
Zza pleców dobiegały ich odgłosy centrum miasta z nieregularnych galerii handlowych rozlokowanych na kilku statkach, teatrów i tancbud. Na kliprze panowała cisza. Rząd namiotowych domów na pokładzie był w większości niezamieszkany. Ci nieliczni, którzy tu żyli, wiedzieli, kto jest na pokładzie klipra, i siedzieli jak myszy pod miotłą.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedział spokojnie Brucolac, nie patrząc na swego towarzysza. Jego chrapliwy głos był ledwo dosłyszalny. Wiatr i deszcz odgarnęły mu strzępiaste włosy z twarzy, kiedy patrzył nad galerą na czarne morze. – Mógłbym cię prosić o wyjaśnienie? – Odwrócił się, uniósł brwi i z lekko skonsternowaną miną spojrzał na Uthera Doula. Pod nieobecność ochroniarzy, gwardzistów czy przygodnych gapiów nie dało się zauważyć rozżarzonego do czerwoności napięcia, które charakteryzowało publiczne konfrontacje tych dwóch mężczyzn. Ich język ciała był tylko trochę ostrożny, jak u osób, które dopiero co się poznały. – Uther, przecież znamy się nie od dzisiaj kontynuował. – Przecież wiele razem przeszliśmy. Mam do ciebie zaufanie, mówię szczerze. Mam zaufanie do twojego instynktu.
Znam twój sposób myślenia. I obaj wiemy, że jest wyłącznie kwestią przypadku, że jesteś ich człowiekiem, a nie moim. – Powiedział to z nieznaczną nutką żalu. Brucolac patrzył na Uthera Doula jasnymi oczami. Długi, rozwidlony język skosztował powietrza. – Powiedz mi, co jest grane, człowieku. Na sutki Luny, nie możesz poprzeć tego idiotycznego pomysłu. Masz wyrzuty sumienia, tak? Że to ty podsunąłeś im ten pomysł? Że gdyby nie to, co im powiedziałeś, nigdy by na to nie wpadli? – Nachylił się trochę. – Wiesz, że nie chodzi mi o władzę. Mam w najgłębszym luku okrętowym, kto rządzi Armadą. Mnie zależy tylko na Pragnieniowicach. Niszczukowody zawsze były najsilniejsze i ja nie mam nic do tego. I nie chodzi też o zasranego awanka. Psiakrew, gdybym wierzył, że to się uda, to byłbym po twojej stronie. Nie jestem taki, jak ci starzy pierdziele z Bud, co w kółko pieprzą o „majstrowaniu przy śmiercionośnych siłach” i gadają że „to wbrew naturze” lub inne tego typu brednie. Psiakrew, Uther, gdybym uważał, że robienie interesów z demonami wzmocni miasto, to chyba mi wierzysz, że byłbym za, nie?
Uther Doul zerknął na niego i jego twarz po raz pierwszy się poruszyła, drgając tłumionym ubawieniem.
– Jesteś nieumarły, Brucolac – powiedział swoim głosem piosenkarza. – Wiesz o tym, że mnóstwo ludzi uważa, że robisz interesy z Piekłorodnym.
Brucolac puścił jego słowa mimo uszu.
– Jestem przeciw, bo obaj wiemy, że to się nie skończy na awanku – powiedział chłodnym tonem. Doul odwrócił wzrok. Na nocnym horyzoncie nie było gwiazd: niebo i morze zlewały się ze sobą atramentowo. – I niedługo inni też to skojarzą. Alozowice będą robiły, co się im każe, póki się morze nie zagotuje, ale myślisz, że Czasy i Książkowice będą dalej pomagały Kochankom, kiedy wyczają, na czym polega plan? Uther, to jest prosta droga do buntu.
– Martwcu… – zaczął Doul i urwał. Doul był jedynym człowiekiem w mieście, który posługiwał się tym zagranicznym tytułem honorowym, pochodzącym z jego ojczyzny. – Martwcu Brucolacu. Jestem człowiekiem Kochanków. Wiesz o tym i znasz przyczyny. Życie mogło się potoczyć inaczej, ale się nie potoczyło. Jestem żołnierzem, Brucolacu. Dobrym żołnierzem. Gdybym nie uważał, że im się uda, to bym ich w tym nie poparł.
– Gówno prawda – zdenerwował się chrapliwie Brucolac. – Na dupczenie bogów, Uther, to jest kłamstwo. Czy ty w ogóle pamiętasz w jaki sposób się dowiedziałem, co chcą zrobić z awankiem?
– Szpiedzy – odparł Doul pozbawionym emocji tonem, ponownie spozierając Brucolacowi w oczy.
– Eee tam. Szpiedzy znosili tylko insynuacje i aluzje. Nie okłamuj sam siebie. Wiem, ponieważ ty mi powiedziałeś.
Spojrzenie Doula zrobiło się lodowate i ostre.
– To jest oszczerstwo i zabraniam ci je powtarzać…
Brucolac przerwał mu wybuchem śmiechu.
– Zastanów się, do kogo mówisz – zaproponował z niedowierzaniem. – Przestań być taki cholernie pompatyczny. Wiesz, o co mi chodzi. Jasne, że nie przyszedłeś do mnie z tą informacją i nie chciałeś wprost przyznać mi racji, ale kiedy przedstawiłem ci wynik moich rozmyślań… Jesteś zbyt dużym profesjonalistą, żeby ujawnić coś, co potem mogłoby ci zaszkodzić, ale gdybyś chciał wprowadzić mnie w błąd albo wprawić w przekonanie, że się mylę, to mógłbyś to zrobić, a nie zrobiłeś… I jestem ci za to wdzięczny. I proszę bardzo, jeśli chcesz ciągnąć tę głupią grę pod tytułem „udaję, że nie wiem tego, co obaj wiemy, i nie potwierdzę twoich podejrzeń, ale im nie zaprzeczę”, to w porządku, milcz dalej. Ale fakty pozostaną faktami. – Brucolac z roztargnieniem odrywał od relingu drzazgi i spuszczał w ciemność. – A fakty są takie, że wiem to od ciebie. I zdajesz sobie sprawę, że przywódcy innych dzielnic nie uwierzą, jeśli im tak to przekażę. Obarczyłeś mnie wiedzą, którą muszę dźwigać sam. Moim zdaniem dlatego, że zdajesz sobie sprawę, że to jest głupi, niebezpieczny plan, i nie wiesz, co począć z tą świadomością, i chciałeś mieć sojusznika.
Naprawdę jesteś aż taki arogancki? – spytał Doul z uśmiechem. – Naprawdę jesteś taki pewny siebie, że potrafisz wykręcić kota ogonem w każdej rozmowie? Pamiętasz brzytwogolemy? – powiedział nagle Brucolac. – Uther Doul umilkł. – Parowiatr? Pamiętasz, co tam widzieliśmy? To miasto ma wobec nas dług wdzięczności. Uratowaliśmy je, nawet jeśli oni tego nie przyznają, nawet jeżeli oni tego nie wiedzą. Gdzie wtedy byli zasrani Kochankowie? My dwaj uratowaliśmy miasto.
Nawoływanie mew. Szum wiatru między łodziami, skrzypienie nawiedzanej dzielnicy. – Wiele się wtedy nauczyłem – powiedział cicho. – Nauczyłem się czytać w tobie jak w książce. Znam cię.
– Na bogów! – Uther Doul obrócił się twarzą ku niemu. – Jak śmiesz bawić się ze mną w starych wiarusów? Nie jestem po twojej stronie! Nie zgadzam się z tobą! Rozumiesz? Owszem, łączą nas wspólne dzieje, i Khyriad wie, że z własnej woli nie zwrócę się przeciwko tobie, Martwcu, ale na nic więcej nie licz. Jestem porucznikiem a ty nigdy nie byłeś moim kapitanem. Zgodziłem się z tobą spotkać tylko z szacunku do ciebie, nic więcej.
Brucolac zasłonił usta dłonią i zmierzył Doula wzrokiem. Wodził swoim długim językiem po palcach. Kiedy opuścił dłoń, minę miał smutną.
– Blizna nie istnieje – powiedział. Zapadła cisza. – Blizna nie istnieje – powtórzył – a jeśli przypadkiem astrolonomowie się mylą i istnieje, to jej nie znajdziemy. A jeśli jakimś cudem znajdziemy, to ty wiesz lepiej od wszystkich innych ludzi, że będzie to dla nas oznaczało pewną śmierć. – Pokazał na miecz, który wisiał u boku Doula. Skinął palcem ku prawemu rękawowi swego towarzysza, pożyłkowanemu rozgałęziającymi się kablami. – Wiesz o tym – powiedział. – Znasz siły, które by się wylały z czegoś takiego. Wiesz lepiej od innych, że bylibyśmy bez szans, nawet jeżeli tym głupcom się wydaje, że dzięki tobie wiedzą wszystko. A to by tylko oznaczało koniec dla nas wszystkich.
Uther Doul spuścił wzrok na swój miecz.
– Ale nie śmierć – powiedział, po czym uśmiechnął się pięknie i nieoczekiwanie – tylko coś znacznie bardziej skomplikowanego.
Brucolac pokręcił głową.
– Jesteś najodważniejszym ze znanych mi ludzi, Doul, pod niezliczonymi względami – rzekł ze smutkiem, z żalem. – Dlatego ze zdumieniem patrzę na tę stronę twojej osobowości. Małoduszną, strachliwą, tchórzliwą, odtwórczą, służalczą. – Doul w żaden sposób nie zareagował, a słowa Brucolaca nie brzmiały jak prowokacja. – Czy powiedziałeś sobie, że najodważniejszą rzeczą jest spełnić swój obowiązek, nie zważając na konsekwencje? – Znowu pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jesteś masochistą, panie Uther? Czy twardnieje ci kiedy tak się poniżasz? Dostajesz wzwodu, kiedy te pochlastane chuje wydają ci rozkazy, o których wiesz, że są idiotyczne? Brandzlujesz się przez kieszeń i spuszczasz się, kiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi wykonujesz ich polecenia? Dalijabber, musisz mieć nieźle sponiewieraną fujarę, bo to są najbardziej obłąkane rozkazy, jakie w życiu dostałeś i dobrze o tym wiesz. A ja nie pozwolę, żebyś je wykonał.