Doul patrzył bez ruchu, jak Brucolac odwraca się i odchodzi.
Wampir otulił się cieniem i szybko przepadł w mgielnej poświacie, odgłos jego kroków ucichł. Dał się słyszeć jakiś szelest i wysoko nad pokładem stare olinowanie brzdęknęło, kiedy coś się o nie otarło i poleciało dalej.
Doul podążał wzrokiem za miejscami, gdzie słyszał te dźwięki. Dopiero kiedy dookoła wszystko umilkło, odwrócił się ku morzu i nawiedzanej dzielnicy, uchwyciwszy za rękojeść miecza.
Rozdział szesnasty
Za pomocą atlasów i monografii podróżników Bellis i Silas sporządzili mapy Gnurr Kett, Cymek i Zatoki Żelaznej. Usiłowali wytyczyć trasę do Nowego Crobuzon.
Wyspa anopheliusów nie była zaznaczona, ale kierując się opowieściami kupców-kaktusów, wydedukowali, że znajduje się ona kilka dziesiątek kilometrów od południowego koniuszka Gnurr Kett, mniej więcej półtora tysiąca kilometrów od cywilizowanych, północnych brzegów wyspy. A stamtąd do Nowego Crobuzon było jeszcze prawie trzy tysiące kilometrów.
Bellis wiedziała, że statki z Gnurr Kett w porcie Kelltree stanowią bardzo rzadki widok. Przeglądnęła szereg prac z ekonomii politycznej i prześledziła szlaki towarów z Dreer Samher do Gnurr Kett, do Shankell, na Wyspy Mandragory, do Perrick Nigh i Myrshock, a także, w dużym stopniu hipotetycznie, do Nowego Crobuzon.
– Z wyspy moskitów mielibyśmy prawie taki sam kawał drogi do kraju jak z kolonii – powiedziała z goryczą Bellis. – Tysiące mil morskich nieznanych wód i białych plam porozdzielanych legendami i bredniami. Na samym końcu bardzo długiego łańcucha handlowego.
Tak spędzali wszystkie wolne chwile. Zgarbieni nad stołem w cylindrycznym pokoju Bellis, nie zważali na odgłosy i światło – słoneczne lub latarniowe – z zewnątrz, ona kopciła jak komin, przeklinając przykry w smaku tytoń uprawiany na statkach Armady, oboje robili notatki, szperając w starych księgach. Próbowali coś wycisnąć ze skradzionej przez siebie wiedzy. Próbowali wymyślić jakiś sposób ucieczki.
Nauganiali się za tajemnicą Armady, a teraz, kiedy powoli sobie uzmysławiali, że wiedza ta niekoniecznie umożliwi im powrót domu, wpadli w przerażenie.
„Gdyby tylko udało nam się ustalić, gdzie będziemy…” – myślała, lecz narastało w niej bolesne uświadomienie, że miasto jest dosyć duże, w związku z czym raczej nie zawinie do portu w Kohnid czy gdzie indziej ani nie minie go w odległości pięciu wiorst. A jeśli nawet, to musiałaby w jakiś sposób przedostać się na brzeg, a potem wsiąść na jakiś statek i dopłynąć do ojczyzny. A to wydawało się nieosiągalne.
„Obym tylko dotarła na brzeg. Może uda mi się kogoś przekonać, żeby mi pomógł, albo ukradnę łódź, albo ukryję się na jakimś statku, albo… coś”.
Nie miała jednak szans dotrzeć na brzeg. A gdyby miała, z wszystkich tych pomysłów najprawdopodobniej wyszłyby nici, z czego doskonale zdawała sobie sprawę.
– Przyszedł dziś do mnie Szekel – powiedziała. – Minął już prawie tydzień, odkąd dał mi tę książkę. Spytał, co to jest i czy nie tego szukał Tintinnabulum. Powiedziałam mu, że wkrótce będę to wiedziała na pewno. Już niedługo przemoże w sobie nieśmiałość i komuś powie – przewidywała ponuro. – Kumpluje się z lojalnym nurkiem, który pracuje dla Kochanków. Pieprzy się z asystentką Tintinnabuluma. Na Jabbera! Nie możemy dłużej dreptać w miejscu. Musimy podjąć decyzję. Musimy zdecydować, co robimy. Kiedy Szekel powie swoim znajomym, że znaleźliśmy książkę Krüacha Auma, po paru minutach będziemy mieli na głowie całą gwardię. I nie tylko odbiorą nam książkę, ale także domyśla się, dlaczego jej nie oddaliśmy. A nie muszę ci chyba mówić, że niezbyt mi pilno do armadyjskiego więzienia.
Nie sposób było oszacować, ile Kochankowie wiedzą na temat podnoszenia awanka. Coś wiedzieć musieli – gdzie znajdują się dziury, jak mocne maszyny i taumaturgia jest potrzebna, może znają niektóre elementy niezbędnej teorii naukowej. Jedno nie ulegało wątpliwości: najbardziej zależało im na znalezieniu książki Krüacha Auma. „Jedyny opis skutecznej próby wywołania z nory i łapania awanka.” – pomyślała Bellis. „W przybliżeniu znają miejsce, ale założę się, że mnóstwa rzeczy nie wiedzą. Pewnie im się wydaje, że potrafią wszystko wymyślić i przypuszczalnie kiedyś by im się to dało, ale daję sobie rękę uciąć, że ta książka znacznie by im ułatwiła zadanie.”
Odsuwała od siebie głupie pomysły, na przykład zażądać zwrócenia wolności w zamian za książkę, ponieważ miała bolesną świadomość, że to nie wypali. Nadzieja z niej uchodziła, przejmował ją chłód bezsilności.
Ze swoistą desperacką nonszalancją porozmawiała z Carrianne o ucieczce. Wciskając swoje pytania i koncepcje w idiotycznie nieprzekonujący schemat „co by było, gdyby”, spytała Carrianne, czy kiedykolwiek chciała opuścić miasto.
Carrianne uśmiechnęła się z życzliwym okrucieństwem.
– Nigdy nie przeszło mi to przez głowę. – Siedziały w pubie w Pragnieniowicach. Carrianne rozglądnęła się ostentacyjnie wokół siebie, po czym podjęła ciszej: – Ale zrozum, do czego miałabym wracać, Bellis? W imię czego miałabym tak ryzykować? Co parę lat jacyś uprowadzeni próbują, najczęściej kradzioną łódką. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ich nie zatrzymano.
„Zatrzymano tylko tych, o których słyszałaś” – pomyślała Bellis.
– Co z nimi robią? – spytała.
Carrianne na moment zajrzała do swojej szklanki, po czym znowu uśmiechnęła się brutalnie do Bellis.
– Jest to bodaj jedyna kwestia, co do której między wszystkimi władcami na Armadzie nie ma sporu. Kochankowie, Brucolac, król Friedrich, Braginod, Rada i tak dalej, wszyscy się zgadzają, że Armada nie może pozwolić sobie na to, aby świat dowiedział się ojej istnieniu. Oczywiście są marynarze, którzy wiedzą, że pływamy gdzieś po świecie i są takie państwa jak Dreer Samher, z którymi handlujemy, ale gdyby dowiedziało się o nas jakieś mocarstwo, na przykład Nowe Crobuzon? Które z nich nie chciałoby pozbyć się nas z mórz? Uciekinierów się powstrzymuje, Bellis. Dobrze mnie zrozum: nie łapie, tylko powstrzymuje. – Carrianne poklepała Bellis po plecach. – Psiakrew, nie rób takiej przerażonej miny! Nie mów, że jesteś zaskoczona. Wiesz, co by się stało, gdyby dotarli do domu, puścili farbę i twoja banda ruszyłaby na Armadę? Spytaj pierwszego lepszego prze-tworzonego, którego porwano z crobuzońskiego statku niewolniczego, przekonaj się, jacy są lojalni wobec marynarki Nowego Crobuzon. Spytaj ludzi, którzy byli w Nova Esperium i widzieli, jaki los spotka tubylców. Albo marynarzy, którzy mieli do czynienia z crobuzońskimi kaprami wymachującymi im przed nosem swoimi patentami. Uważasz nas za piratów, Bellis? Napij się i zatkaj gębę!
Tego wieczoru Bellis po raz pierwszy zadała na głos pytanie, co by zrobili gdyby nie udało im się wrócić do kraju. Potraktowała tę hipotezę jako bodziec do dyskusji.
Lecz kiedy zdała sobie sprawę, że ucieczka nie jest jedyną kwestią, spłynęła na nią specyficzna spokojna zgroza. „Rzeczywiście, co będzie jeśli nie zdołamy uciec? Czy to jest koniec? Czy to jest ostatnie słowo?”
Silas przyglądał się jej ze smętną i zmęczoną miną. Patrząc na niego Bellis z nagłą i brutalną wyrazistością zobaczyła wieże, targowiska i ceglane tereny lęgowe swojego rodzinnego miasta. Przypominała sobie o znajomych. Nowe Crobuzon… Wiosną cuchnące żywicą, pod koniec roku zimne i zawikłane, w święto Poranka Jabbera rozświetlone, obwieszone gimgewami i lampionami, wśród przytupu rozśpiewanego tłumu, pociągów ozdobionych symbolami kultu. A o północy każdego dnia roku skąpane w świetle latarni.
Toczące wojnę, krwawą wojnę z Gengris.
– Musimy ich jakoś ostrzec – powiedziała cicho. – To jest najważniejsze. Niezależnie od tego, czy wrócimy czy nie, musimy ich ostrzec.
Po tych słowach rozstała się z mrzonkami. Z jednej strony bardzo ją to przygnębiło, z drugiej trochę uśmierzyło wewnętrzne rozgorączkowanie. Plany, które poddawała pod rozwagę, były teraz bardziej przemyślane, bardziej systematyczne, dające większą szansę sukcesu.
Bellis zrozumiała, że kluczem do wszystkiego jest Hedrigall.
O zwalistym człowieku-kaktusie, bajarzu z Dreer Samher i aeronaucie, krążyło wiele opowieści. Spowijał go obłok plotek, prawdziwych i kłamliwych. Spośród rzeczy, które zdyszanym tonem opowiedział jej Szekel, najmocniej utkwiła jej w pamięci jedna: Hedrigall był na wyspie ludzi-moskitów.
Dało się w to uwierzyć. Był kupcem-piratem z Dreer Samher, czyli członkiem jedynej na świecie grupy społecznej, która miała regularne kontakty z anopheliusami. W ich żyłach płynęła nie krew, lecz żywica: niezdatna do picia. Mogli bez strachu uprawiać handel wymienny, byli z ludźmi moskitami.