Выбрать главу

„Może Hedrigall coś pamięta?”

Dzień był pochmurny i ciepły, Bellis pociła się od chwili, kiedy wyszła z domu do pracy. Na przekór swojej chudości pod koniec dnia czuła się tak, jakby ciążył jej nadmiar ciała. Dym cigarillos zdawał się uciskać jej głowę jak śmierdzący kapelusz i nawet nieustające wiatry Armady nie omiotły jej do czysta.

Silas czekał na nią pod jej kwaterą.

– To prawda – powiedział z ponurym uniesieniem. – Hedrigall tam był. Pamięta. Wiem, jak działają kupcy z Dreer Samher.

Ich mapy mogły zyskać na dokładności, a ich wiedza o wyspie stracić na hipotetyczności.

– Hedrigall jest lojalny, dlatego muszę uważać – powiedział Silas. – Nawet jeżeli nie zawsze zgadza się z tym, co każą mu robić jest wierny Niszczukowodom. Ale mogę uzyskać od niego informacje. Zdaj się w tym na mnie.

Nawet licząc to, czego dowiedzieli się od Hedrigalla, dysponowali zaledwie garścią niepowiązanych ze sobą faktów. Ciągle tasowali je od nowa, upuszczali jak bierki i patrzyli, jak spadają. Bellis, wyzbyta tego nierealistycznego, desperackiego pragnienia wolności, zaczęła dostrzegać pewien porządek w układach faktów.

Aż powstał plan.

Plan tak luźny, tak mgławicowy, że ciężko było przyznać, iż nie mają nic więcej.

Siedzieli milczący i niepewni. Bellis słyszała powracające pomruki fal i patrzyła, jak dym z jej cigarillo rozsupłuje się koło okna, przesłaniając nocne niebo. Zjawisko to nagle ją zniesmaczyło: poczuła się schwytana w pułapkę. Jej życie zostało zredukowane do nocnego szukania pomysłów. Ale teraz coś się zmieniło.

Być może to była ostatnia taka noc.

– To dla mnie nie do wytrzymania – powiedział w końcu Silas. – To dla mnie nie do wytrzymania, że nie mogę… Ale czy ty sobie poradzisz? Bierzesz na siebie bardzo ciężkie zadanie.

– Muszę – odparła. – Ty nie znasz wysokiego kettai. Jest jakiś inny sposób przekonania ich, żeby cię zabrali?

Silas zazgrzytał zębami i pokręcił głową.

– A z tobą nie będzie problemów? – spytał. – Twój przyjaciel Johannes wie, że raczej nie jesteś wzorową obywatelką Armady, prawda?

– Przekonam go. Na Armadzie nie będzie zbyt wielu czytelników książek w kettai. Ale masz rację, Johannes to jedyna realna przeszkoda.

– Umilkła, aby w końcu podjąć zamyślonym tonem: – Nie sądzę żeby wspomniał im o mnie. Gdyby chciał utrudnić mi życie, gdyby podejrzewał, że jestem niebezpieczna, wiedziałabym o tym.

Myślę, że honor czy coś w tym guście nie pozwala mu o mnie mówić.

„Nie o to chodzi” – pomyślała od razu. „Dobrze wiesz, dlatego nie doniósł, że jesteś dysydentką. Niezależnie od tego, jak rozegrałaś sprawę i co o nim myślisz, on uważa cię za swoją przyjaciółkę”.

– Kiedy to przeczytają – powiedział Silas – i zdadzą sobie sprawę, że Krüach Aum nie pochodzi z Kohnid i być może jeszcze żyje, przypuszczalnie będą wychodzili z siebie, żeby go znaleźć. Ale jeśli nie będą? Musimy ich nakłonić, aby popłynęli na tę wyspę, Bellis. W przeciwnym razie nie mamy nic. Żądamy od nich rzeczy niemałej. Masz świadomość, dokąd chcemy ich wyprawić. Wiesz, co tam jest. Resztę spraw możesz zostawić mnie, zgromadzę wszystko, co potrzebne. Mam pieczęć, napiszę ostrzeżenie. To wszystko mogę zrobić. Ale niestety, tylko to – dodał rozgoryczony. – A jeśli nie popłyną na wyspę, nie mamy nic. – Wziął do ręki książkę Krüacha Auma i powoli ją kartkował. Dotarłszy do aneksu z danymi, spytał: – Przetłumaczyłaś to, tak?

– Na tyle, na ile umiałam.

– Nie spodziewają się dostać w swoje ręce tej książki, ale sądzą, że może i bez niej uda im się podnieść awanka. Jeśli im ją damy, to może nic więcej nie będą potrzebowali. Może ją przeglądną i rozszyfrują, wykorzystując do tego ciebie i wszystkich innych tłumaczy i naukowców z liceum i „Wielkiego Wschodniego”. Może tutaj jest wszystko, czego potrzebują do podniesienia awanka. Może sprezentujemy im ostatni element układanki. – Miał słuszność. Jeśli Aum nie rozminął się z prawdą, to na tych stronach zawarte były wszystkie niezbędne dane, wszystkie informacje, wszystkie konfiguracje. – Natomiast bez książki nie mamy nic, co mogłoby ich nakłonić do wykorzystania twojej wiedzy i co mogłoby ich zwabić na wyspę – podjął. – Dalej będą płynęli tam, gdzie się wybierają i być może uda im się podnieść awanka, bazując na tym, co już wiedzą. Gdyby nie wiedzieli, że książka się znalazła, zadowoliliby się tym, co mają, ale jeśli dostaną jej część, będą chcieli mieć całość. Musimy zamienić tę książkę z prezentu w… przynętę.

Po chwili Bellis zrozumiała. Wydęła usta i skinęła głową.

– Tak – powiedziała. – Daj mi ją.

Przekartkowała aneks i zaczęła się zastanawiać, jak to rozegrać.

W końcu wzruszyła ramionami i po prostu wydarła kilka kartek.

Po tym wstępnym momencie dziwnej euforii poczynała sobie ostrożniej. Musiała to dobrze upozorować. Pomyślała o innych uszkodzonych woluminach, które widziała. Zaczęła wymyślać nieszczęścia, które mogą spotkać książki. Woda i ogień? Trudno dokładnie powielić ich żywiołowe działanie.

A zatem uszkodzenia fizyczne.

Otworzyła książkę na aneksie, położyła na sterczącym z podłogi gwoździu i nadepnęła, a potem kopnęła ją. Przy nadepnięciu gwóźdź przebił równania i przypisy, a przy kopnięciu wyrwał je.

Wyszło idealnie. Po trzech stronach aneksu z definicjami i omówieniami terminów papier został wyrwany z korzeniami. Zostały tylko postrzępione brzegi, małe wypustki z okaleczonymi słowami. Wyglądało to na efekt głupiego wypadku.

Spalili aneks, szepcząc przy tym między sobą jak łobuzerskie dzieci.

Po chwili strony książki uleciały kominem, pozostał z nich dym rozwiany nad Armadą.

„Jutro ruszamy do akcji” – pomyślała Bellis. „Jutro zaczynamy.”

Wiał wiatr z południa. Palce dymu z armadyjskich kominów pokazywały w kierunku, z którego przybyli.

Stojąc plecami do miasta na pokładzie „Shadeskinnera” i patrząc w morze, Bellis mogła udawać, że jest na normalnym statku.

Kliper należał do przedmieść Niszczukowód. Ludzie mieszkali na dole w zastanych kajutach. Na pokładach nie zbudowano żadnych domów. Materią „Shadeskinnera” było drewno, okucia z brązu, lina i stary brezent. Nie miał do zaoferowania żadnych tawern, kawiarni czy burdeli, w związku z czym na jego pokładzie spotykało się bardzo ni wielu ludzi. Bellis patrzyła w dal zupełnie jak pasażer klipra na morzu.

Długo stała sama.

Morze migotało refleksami światła latarń gazowych.

W końcu, trochę po dziewiątej wieczorem, usłyszała spieszne kroki.

Stanął przed nią Johannes Tearfly, z nieodgadniona miną. Powitała go ruchem głowy i wypowiedziała jego imię.

– Przepraszam za spóźnienie, Bellis. Dałaś mi znać w ostatniej chwili i nie zdążyłem odwołać wszystkich umówionych spotkań. Przyszedłem najwcześniej, jak tylko mogłem.

„Naprawdę?” – pomyślała lodowato Bellis. „Czy też spóźniłeś się prawie godzinę, żeby mnie ukarać?”

Uzmysłowiła sobie jednak, że z głosu Johannesa przebija autentyczna skrucha, że jego uśmiech jest niepewny, ale nie zimny.

Spacerowali po pokładzie, najpierw ku zwężającemu się dziobowi, później z powrotem. Rozmawiało im się niezręcznie, bo ciążyło im wspomnienie kłótni.

– Jak idą badania, Johannesie? – spytała w końcu Bellis. – Czy jesteśmy już blisko… tego miejsca, do którego płyniemy?

– Bellis… – Wzruszył ramionami zirytowany. – Myślałem, że… Psiakrew, jeśli wezwałaś mnie tutaj tylko po to, żeby…

Przerwała mu ruchem dłoni. Zamknęła oczy, a kiedy je na powrót otworzyła, jej twarz i głos złagodniały.

– Przepraszam cię – wydusiła. – Problem w tym, że to, co od ciebie usłyszałam, Johannesie, zabolało mnie. Bo wiem, że masz rację. – Słuchał jej z ostrożną miną. – Nie zrozum mnie źle. To miasto nigdy nie będzie moim domem. Porwali mnie tutaj piraci. Zostałam ukradziona… Ale miałeś rację, mówiąc, że się izoluję. Nie wiedziałam nic na temat miasta i zawstydziło mnie to. – Chciał jej przerwać, ale mu nie pozwoliła. – A przede wszystkim zrozumiałam, że fakt przyjścia na świat w tym, a nie innym miejscu jest zupełnie przypadkowy.

Przemawiała z pasją, jakby wygłaszała niewygodne dla siebie prawdy.

– Od tego czasu wiele zobaczyłam, wiele się dowiedziałam. Nowe Crobuzon wciąż pozostaje moją ojczyzną, ale masz rację: moje więzi z tym miastem są czysto przypadkowe. Zrezygnowałam z myśli o powrocie. – Ścisnęło ją w żołądku, bo słowa te były tak bliskie prawdy.

Uzmysłowiłam sobie, że jest tutaj parę rzeczy, które warto zrobić. – W Johannesie zachodziła jakaś metamorfoza, na jego twarzy wykwitła nowa mina. Bellis podejrzewała, że wyraża ona zachwyt, i szybko go zgasiła. – Nie, nie. Nie oczekuj ode mnie, że się zakocham w tym cholernym mieście, dobrze? Ale dla większości ludzi z „Terpsychorii”, czyli dla prze-tworzonych, uprowadzenie było najlepszą rzeczą jaka mogła im się przytrafić. Co się tyczy reszty z nas… Cóż, nie mamy moralnego prawa narzekać na swój los. Pomogłeś mi to zrozumieć, Johannesie, i chciałam ci podziękować. – Bellis mówiła z kamienną miną, a słowa miały w jej ustach smak skwaśniałego mleka chociaż zdawała sobie sprawę, że nie są one w stu procentach kłamliwe.