Chociaż Johannes często spotykał się z Kochankami, widok ten zawsze budził w nim nerwowość. Emanowała z nich niezwykła siła.
„Może chodzi o władzę” – pomyślał. „Może na tym polega władza”.
– Kto z tu obecnych zna kettai? – spytała Kochanka. Usadowione naprzeciwko niej llorgiss podniosło rękę. – Turgan.
– Trochę znam – powiedziało llorgiss swoim szemrzącym głosem – głównie niski, trochę wysokiego. Ale ta kobieta jest znacznie bieglejsza ode mnie. Trudny tekst i większość oryginału przekracza moje możliwości.
– Nie zapominajmy – wtrącił Johannes – że Gramatologia wysokiego kettai pani Coldwine to standardowy podręcznik. Zresztą, nie ma ich wiele. – Pokręcił głową. – Dziwny, trudny język. Pośród dostępnych podręczników ten należy do najlepszych. Gdybyśmy nie mieli jej na pokładzie i zadanie przetłumaczenia książki spadłoby na Turgana albo kogoś innego, przypuszczalnie cały czas by zaglądał do Gramatologii. - Wykonywał agresywne, zamaszyste ruchy rękami.
– Rzecz jasna, przełożyła tekst na ragamoll, ale nie będzie problemu przetłumaczeniem tego na salt. Ale nie przekład jest tutaj najbardziej ekscytujący. Nie wiem, czy wyrażałem się dostatecznie jasno… Aum jest z Gnurr Kett. Jak wszyscy wiemy, naukowca stamtąd nie moglibyśmy odwiedzić. Kohnid nie leży na naszej trasie, no i Armada nie byłaby bezpieczna na tych wodach. Ale Krüach Aum nie mieszka w Kohnid. To anophelius. Ich wyspa znajduje się półtora tysiąca kilometrów stąd, na południe. I istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, że Aum żyje. – To wprawiło ich w osłupienie. Johannes powoli poruszył głową. – Zawarte tutaj rzeczy są dla nas wprost bezcenne – podjął. – Mamy tutaj opis procesu, jego skutki, potwierdzenie, że dobrze określiliśmy akwen… Ale niestety, brakuje przypisów i obliczeń Auma – jak już mówiłem, tekst jest poważnie uszkodzony. Dysponujemy zatem jedynie opisem popularyzatorskim, brakuje zaś opracowania naukowego… Płyniemy w stronę hydrosztolni położonej niedaleko na południe od Gnurr Kett. Jak dowiedziałem się od dwóch ludzi-kaktusów z Dreer Samher, którzy handlowali z anopheliusami znajdziemy się zaledwie o paręset kilometrów od ich wyspy. – Urwał na chwilę, uświadomiwszy sobie, że z tych emocji mówi za szybko. – Oczywiście – kontynuował już nieco wolniej – moglibyśmy pozostać przy naszym wcześniejszym planie. To oznacza, że mniej więcej wiemy, dokąd zmierzamy, z grubsza wiemy, jaka moc jest potrzebna do wywabienia awanka, mamy ogólne pojęcie, jakiej taumaturgii musimy użyć. Moglibyśmy zaryzykować… Ale jest też inne rozwiązanie: możemy popłynąć na tę wyspę. Wysadzić desant. Tintinnabulum, niektórzy z naszych naukowców, któreś z was albo oboje – ostatnie słowa skierował do Kochanków. – Potrzebowaliśmy Bellis jako tłumaczki. Ludzie-kaktusy, o których mówiłem, nie mogą nam pomóc, bo podczas negocjacji handlowych porozumiewali się na migi. Wiemy jednak, że niektórzy z anopheliusów znają wysokie kettai. Potrzebowalibyśmy ochrony, no i inżynierów, bo trzeba będzie zacząć myśleć o jakiejś klatce dla awanka. I… znajdziemy Auma. – Odchylił się w krześle, świadomy, że sprawa bynajmniej nie jest tak prosta, jak ją przedstawił, ale nie gasiło to jego podniecenia. – W najgorszym razie Aum nie żyje. Nic wtedy nie stracimy, a może znajdą się ludzie, którzy go pamiętają i będą mogli nam pomóc.
– To nie jest najgorsza ewentualność – powiedział Uther Doul. Atmosfera uległa natychmiastowej zmianie: ucichły szepty i wszyscy skierowali twarze w jego stronę, poza Kochankami, którzy słuchali uważnie bez odwracania się. – Tak mówisz o tym kraju, jakby niczym nie różnił się od innych – podjął swoim miękkim głosem pieśniarza. – To nieprawda. Bzdury wygadujesz. Czy ty rozumiesz, co odkryłeś? Czy ty wiesz, do jakiej rasy należy Aum? To jest wyspa ludzi-m oskitów. Najgorsza ewentualność jest taka, że kobiety anopheliusów zaatakują nas na plaży i wyssą do ostatniej kropli krwi. Najgorsza ewentualność jest taka, że wszyscy zostaniemy w jednej chwili uśmierceni.
Zapadła cisza.
Ja nie – powiedział ktoś po chwili. Johannes uśmiechnął się półgębkiem. Autorem tych słów był Bre yat, kaktus-matematyk. Johannes usiłował nawiązać z nim kontakt wzrokowy. „Punkt dla ciebie” – pomyślał. Kochankowie kiwali głowami.
– Twoja uwaga jest trafna – powiedział Kochanek, głaskając się krótkich wąsach – ale nie przesadzajmy. Problem da się obejść, jak przypomniał nam ten dżentelmen…
– Ten dżentelmen jest kaktusem – przerwał mu Doul – ale dla wszystkich krwistych problem pozostaje.
– Niemniej jednak – przemówił autorytatywnie Kochanek – sądzę, że głupotą byłoby poprzestać na stwierdzeniu, iż zadanie jest niewykonalne. Nie taka jest procedura. Zaczynamy od zastanowienia się, co jest dla nas najkorzystniejsze, jaki plan jest najlepszy. Potem przystępujemy do rozwiązywania problemów. Jeżeli uznamy, że największą szansę powodzenia daje nam wyspa, to popłyniemy tam.
Doul stał bez ruchu z kamienną miną. Z jego postawy nie sposób było wyczytać, że jego zastrzeżenia zostały odrzucone.
– Na wszystkich bogów! – jęknął Johannes i wszystkie oczy zwróciły się na niego. Wybuch ten zaszokował nawet jego samego, ale mówił dalej, nie chcąc wytracić impetu: – Oczywiście, że są problemy i trudności, oczywiście, że trzeba się do tego doskonale przygotować od strony organizacyjnej, konieczna jest ciężka praca i wysiłek, będzie nam potrzebna ochrona, zabierzemy ze sobą wojowników-kaktusow albo konstrukty, albo nie wiem co, ale do stu tysięcy kliprów, co w jest grane? Czy wszyscy jesteście na tej samej sali co ja? – Wziął do ręki książkę i trzymał ją z nabożeństwem niby świętą sutrę. – Mamy książkę. Mamy tłumaczkę. To jest świadectwo osoby, która wie jak podnieść awanka! To wszystko zmienia! Jakie to ma znaczenie gdzie on mieszka? Dobra, jego kraj nie jest zbyt gościnny. – Spojrzał na Kochanków. – Czy jest na świecie miejsce, do którego byśmy nie popłynęli, jeśliby to oznaczało rezygnację z podniesienia awanka? Wyobrażam sobie, żebyśmy w ogóle brali to pod uwagę.
Na zakończenie zebrania Kochankowie wypowiadali się niezobowiązująco, ale wszystko się zmieniło i Johannes zdawał sobie sprawę, że nie jest w tej świadomości odosobniony.
– Być może przyszła pora, byśmy publicznie ogłosili nasze zamiary – powiedziała Kochanka, kiedy wszyscy zbierali notatki. Sala była pełna ludzi wyszkolonych w kulturze tajności, których sugestia ta zaszokowała, ale Johannes zrozumiał, że ma ona sens. – Wiedzieliśmy, że kiedyś musi to nastąpić – kontynuowała, a jej Kochanek skinął głową. W projekcie brali udział naukowcy z Czasów, Alozowic i Pamięcioimpulsowni, o czym z grzeczności poinformowano ich władców, ale wewnętrzny krąg ograniczał się do obywateli Niszczukowód. Tych, którzy wcześniej nie mieszkali w tym okręgu, Kochankowie z naruszeniem tradycji nakłonili do zmiany barw. Przepływ informacji o projekcie był ściśle kontrolowany. Ale tej skali planu nie dało się ukrywać w nieskończoność. – Mamy „Sorgo” i możemy swobodnie decydować, dokąd popłyniemy – powiedziała. – Ale co pomyśli sobie reszta miasta, kiedy będą tkwili na jakimś skrawku morza i czekali na powrót naszego desantu? Co pomyślą, kiedy dotrzemy do dziury w dnie i podniesiemy awanka? Ich władcy będą milczeli. Nasi sojusznicy idą za naszym przykładem, nasi wrogowie nie chcą, aby sprawa przedostała się do wiadomości publicznej, bo nie mają pewności, po czyjej stronie opowiedzieliby się ich poddani. Może – zakończyła powoli – czas przeciągnąć obywateli na naszą stronę. Wzbudzić w nich entuzjazm…
Spojrzała na swojego partnera. Jak zawsze można było odnieść wrażenie, że porozumiewają się ze sobą bez słów.
– Należy sporządzić wykaz wszystkich osób potrzebnych na wyspie – powiedział Kochanek. – Trzeba się przyjrzeć nowym przybyszom, może dysponują wiedzą fachową i kwalifikacjami, które przeoczyliśmy. Wszystkich kandydatów należy sprawdzić od strony bezpieczeństwa. I wszystkie okręgi muszą być reprezentowane. – Uśmiechnął się, zmieniając układ blizn, i wziął do ręki tłumaczenie Bellis. Kiedy Johannes dotarł do drzwi, Kochankowie wywołali go po imieniu. – Chodź do nas – powiedział Kochanek i Johannesa ścisnęło w żołądku.
„Na Jabbera, co znowu?” – pomyślał. „Mam dosyć waszego towarzystwa”.
– Chodź i porozmawiaj z nami – podjął Kochanek i urwał, aby jego partnerka mogła dokończyć za niego.
– Chcemy pogadać o tej kobiecie… o Coldwine – powiedział.
Było już po północy, kiedy powtarzające się walenie do drzwi obuło Bellis. W pierwszej chwili pomyślała, że to Silas, ale zobaczyła, że leży obok niej nieruchomy i też obudzony.
W progu stał Johannes. Bellis odgarnęła włosy z twarzy i zamrugała powiekami.
– Sądzę, że się zdecydują – powiedział. Bellis sapnęła z przejęcia. – Posłuchaj, Bellis. Jak by ci to powiedzieć? Zaintrygowałaś ich. Z pozyskanych przez nich informacji wynikało, że nie jesteś dla nich odpowiednim materiałem. Nie ma w tym nic złego – próbował ją uspokajać. – Nie ma w tym nic groźnego, ale też nie można tej sytuacji nazwać sympatyczną. Tak jest z wieloma uprowadzonymi: najlepiej za wszelką cenę zatrzymać ich na pokładzie. Zazwyczaj mijają lata, zanim nowi przybysze dostają przepustki.
„To wszystko, na co mogę liczyć?” – myślała Bellis. Przygnębienie, samotność, tęsknota za Nowym Crobuzon, od której czuła się tak, jakby coś z niej wyrwano… Czy to typowy objaw, którego doznają tysiące takich jak ona? Czy to rzecz banalna?
– Ale powtórzyłem im wszystko, co od ciebie usłyszałem – ciągnął z uśmiechem Johannes – i wprawdzie nie mogę niczego zagwarantować, ale uważam, że jesteś najlepszą kandydatką. I tak im powiedziałem.
Kiedy wróciła do łóżka, Silas sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie, ale płytkość jego oddechu zasugerowała Bellis, że jej kochanek nie śpi. Nachyliła się nad nim, jakby zamierzała pocałować go namiętnie, znalazła ustami jego ucho i szepnęła:
– Chyba się uda.