Выбрать главу

„To wszystko, na co mogę liczyć?” – myślała Bellis. Przygnębienie, samotność, tęsknota za Nowym Crobuzon, od której czuła się tak, jakby coś z niej wyrwano… Czy to typowy objaw, którego doznają tysiące takich jak ona? Czy to rzecz banalna?

– Ale powtórzyłem im wszystko, co od ciebie usłyszałem – ciągnął z uśmiechem Johannes – i wprawdzie nie mogę niczego zagwarantować, ale uważam, że jesteś najlepszą kandydatką. I tak im powiedziałem.

Kiedy wróciła do łóżka, Silas sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie, ale płytkość jego oddechu zasugerowała Bellis, że jej kochanek nie śpi. Nachyliła się nad nim, jakby zamierzała pocałować go namiętnie, znalazła ustami jego ucho i szepnęła:

– Chyba się uda.

Przyszli po nią na drugi dzień rano.

Silas już wcześniej udał się w podejrzane rejony Armady, aby prowadzić swoją niezbyt dla niej jasną, nielegalną działalność. Działalność, która trzymała go pod skórą miasta, która czyniła go zbyt niebezpiecznym, aby podejmował próby przyłączenia się do wyprawy na wyspę anopheliusów.

Dwaj gwardziści z Niszczukowód, z pistoletami za pasem, pokierowali Bellis ku aerostatowej taksówce. Z „Chromolitu” na „Wielki Wschodni” nie było daleko. Cielsko ogromnego parowca rozciągało się nad miastem: sześć gigantycznych masztów, kominy, nagie pokłady bez domów czy wież.

W powietrzu było gęsto od takich pojazdów, które fruwały jak pszczoły przy ulu. Były wśród nich do niczego niepodobne transportowce przewożące towary przemysłowe z okręgu do okręgu, dziwaczne jednoosobowe balony z podwieszonymi pilotami czy działoloty eliptyczne latające armaty. Nad wszystkim górowała potężna, okaleczona „Arogancja”.

Krążyły tak nisko, że Bellis do tej pory nie zdążyła się do tego przyzwyczaić, wznosiły się i opadały wraz z topografią dachów i omasztowania. W dole uciekały do tyłu ceglane zaułki podobne do slumsów Nowego Crobuzon. Zbudowane na ciasnej przestrzeni pokładów, wyglądały mało bezpiecznie; zewnętrzne mury za blisko wody, przecinające je uliczki nieprawdopodobnie cienkie.

Za wyziewami nad „Gigue”, którego przednia część była dzielnicą przemysłową z odlewniami i zakładami chymicznymi, zbliżał się „Wielki Wschodni”.

Bellis czuła się niepewnie. Nigdy wcześniej nie była pod pokładem tego okrętu.

Architektura „Wielkiego Wschodniego” była ascetyczna: boazerie z ciemnodrzewu, litografie i heliotypy, witraże. Statek trochę nadgryziony zębem czasu, ale dobrze utrzymany. Jego wnętrzności były plątaniną korytarzy i prywatnych kajut. Bellis kazano czekać w małym pomieszczeniu, którego drzwi zamknięto na klucz.

Podeszła do okna z żelazną framugą i spojrzała z góry na przypadkową zbieraninę statków Armady. W oddali widziała zieloność Parku Crooma, który rozpełzł się jak choroba po ciałach kilku statków. Pokój, w którym ją zostawiono, znajdował się znacznie wyżej od wszystkich okolicznych jednostek. Na poziomie oczu miała sterowce i gąszcz cienkich masztów.

– To jest statek z Nowego Crobuzon.

Bellis rozpoznała głos, jeszcze zanim się odwróciła. Mężczyzna pokryty bliznami, Kochanek, stał w drzwiach, sam. Przeżyła wstrząs. Wiedziała, że odbędzie się przesłuchanie, weryfikacja, ale nie spodziewała się, że to on będzie zadawał jej pytania.

„Przetłumaczyłam książkę i zasłużyłam sobie na specjalne traktowanie” – pomyślała.

Kochanek zamknął za sobą drzwi.

– Zbudowano go ponad dwa i pół wieku temu, pod koniec Lat Pełnych – podjął. Mówił do niej w ragamoll, z delikatnym akcentem. Usiadł i pokazał jej, aby uczyniła to samo. – Twierdzi się nawet, że budowa „Wielkiego Wschodniego” położyła kres Latom Pełnym. To oczywiście bzdura, ale ten zbieg okoliczności ma silną wymowę symboliczną. Pod koniec piętnastego wieku mnożyły się oznaki rozkładu, czy można sobie wyobrazić bardziej dobitny symbol upadku nauki niż ten statek? Spiesząc się, aby dowieść, że Nowe Crobuzon wciąż przeżywa swoją złotą epokę, sprokurowano coś takiego… Konstrukcja jest marna. Próba połączenia napędu bocznokołowego ze śrubowym. – Pokręcił głową, nie odejmując oczu od Bellis. – Takiego giganta nie można napędzać kołami łopatkowymi, dlatego posłużyły jedynie za hamulce, psując przy okazji linię okrętu. Czego dodatkowy skutek był taki, że śruba również nie działała zbyt sprawnie i statkiem nie dało się pływać. Czy to nie zabawne?

Ale jedna rzecz im się udała. Zamierzyli sobie, że zbudują największą jednostkę pływającą, jaką widziały ludzkie oczy. Musieli wodować statek bokiem, w ujściu rzeki do Zatoki Żelaznej. Przez kilka lat pływał tu i tam, groźny z wyglądu, ale mało sterowny. Próbowali go użyć podczas wojen Pirackich, ale poruszał się jak ciężkozbrojny nosorożec, podczas gdy statki z Suroch i Jheshull tańczyły wokół niego. A potem, jak można przeczytać w ichnich podręcznikach do historii, zatonął. To oczywiście nieprawda. Myśmy go przejęli… Wojny Pirackie to był wspaniały okres dla Armady. Cała ta rzeź, znikające codziennie statki, ginące załadunki, marynarze i żołnierze mający dosyć walk i umierania, rwący się do ucieczki. Kradliśmy statki, technologie ludzi. Rozrastaliśmy się w oszałamiającym tempie… Porwaliśmy też „Wielkiego Wschodniego”, ponieważ było nas na to stać. To wtedy Niszczukowody przejęły władzę, której już nigdy nie oddały. Ten statek to nasze serce, nasza fabryka, nasz pałac. Jako statek sprawował się źle, ale jako forteca nie ma sobie równych. To był ostatni wielki okres w dziejach Armady. – Zawiesił głos, aby dokończyć z uśmiechem – Aż do teraz.

Zaczęło się przesłuchanie.

***

Kiedy było już po wszystkim i z odwykłymi od światła oczami wynurzyła się na popołudniowe słońce, stwierdziła, że nie potrafi przypomnieć sobie dokładnie pytań Kochanka.

Długo odpytywał ją na temat tłumaczenia. Czy była to trudna praca? Czy zdarzały się fragmenty, które nie miały dla niej sensu? Czy umie mówić w wysokim kettai czy tylko czytać? I tak dalej.

Niektóre pytania miały za zadanie sprawdzić jej stan emocjonalny a konkretnie jej stosunek do Armady. Starannie dobierała słowa zdążając drogą pomiędzy prawdą i kłamstwem. Nie próbowała ukrywać całej swojej nieufności i urazy, ale obcięła tym uczuciom pazury zamknęła je w klatce. Starała się stworzyć wrażenie, że jej nie zależy.

Na zewnątrz nikt na nią nie czekał. Bo kto miałby czekać? To z jakichś nie do końca dla niej jasnych powodów nawet ją ucieszyło. Stromymi pomostami zeszła z „Wielkiego Wschodniego” na niższe jednostki.

Zmierzała do domu istnym labiryntem uliczek i zaułków. Przechodziła pod ceglanymi łukami, które ociekały wszędobylską na Armadzie słoną wilgocią mijała grupki dzieci grające w różne odmiany popychanki i wolnoamerykanki, które pamiętała ze swych ojczystych ulic, jakby istniała wspólna dla całego świata głęboka gramatyka ulicznych zabaw. Mijała też kawiarenki w cieniu przednich kaszteli, w których grali rodzice, tyle że w tryktraka i w pstrykane stivery.

Mewy szybowały i paskudziły. Boczne uliczki kolebały się wraz z powierzchnią morza.

Bellis napawała się tym, że jest sama. Wiedziała, że gdyby był z nią Silas, świadomość współudziału w spisku by ją przytłaczała.

Od dawna się nie kochali. Robili to tylko dwa razy.

Później spali razem w jej łóżku i bez skrępowania rozbierali się w swojej obecności, ale wydawało się, że żadne nie ma ochoty na współżycie. Można było odnieść wrażenie, że użyli seksu do tego, aby się zbliżyć i otworzyć na siebie, a skoro więź już zaistniała, akt cielesny stał się zbędny.

To nie znaczy, że zgasł w niej popęd. Przez ostatnie kilka spędzonych razem nocy czekała, aż Silas zaśnie, a następnie masturbowała się po cichu. Często taiła przed nim swoje myśli, ujawniając tylko to, co było potrzebne do realizacji wspólnych planów.

Bellis z niejakim zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że nie darzy Silasa wielką sympatią.

Była mu wdzięczna. Uważała go za człowieka interesującego i mogącego zaimponować, ale nie tak uroczego, za jakiego sam się miał. Mieli coś wspólnego: niezwykłe tajemnice, plany, które pod żadnym ozorem nie mogły spaść na ziemię. Byli wspólnikami. Nie przeszkadzało jej też, że Silas sypia w jej łóżku. „Może nawet znowu się z nim pobzykam” – pomyślała z mimowolnym uśmieszkiem. Ale nie byli ze sobą blisko.

W świetle tego, co ich ze sobą połączyło, było to nieco dziwne, ale Bellis przyjęła ten fakt do wiadomości.

Nazajutrz rano, przed szóstą, kiedy niebo wciąż było ciemne, na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” zebrała się flota sterowców. Ich piloci przynosili do swoich pojazdów ryzy ulotek i pochyleni nad mapami omawiali trasy. Podzielili Armadę na kwadraty.

Kiedy niespiesznie odrywali się od pokładu, światło dzienne wypełniało ulice miasta.

Straganiarze, robotnicy fabryczni, gwardziści i tysiące innych mieszkańców przyglądały się temu z ceglanych i drewnianych zaułków wokół „Wielkiego Wschodniego”, z misternie zestawionych ze sobą statków i łodzi Targu Zimowej Słomy czy z wież Książkowic, Czasów i okręgu Tobietwój. Zobaczyli, jak pierwsza fala sterowców startuje i rozfruwa się nad miejskie okręgi. W strategicznie dobranych punktach przelotu, ustawione pod wiatr, aerostaty zaczęły sypać papierem.

Jak konfetti, jak kwiecie, które zaczynało już porastać zahartowane drzewa Armady, ulotki zlatywały wielkimi chmarami. Powietrze wypełnił szelest papieru o papier, któremu towarzyszyły paniczne odgłosy zdezorientowanych mew i wróbli, zmykających przed białymi kartkami. Armadyjczycy podnosili wzrok, osłoniwszy oczy przed schodzącym słońcem, aby zobaczyć sunące po firmamencie obłoki, ciepły błękit nieba i trzepoczące poniżej papierowe prostokąty.