Выбрать главу

Za pośrednictwem nielicznych czasopism, za pośrednictwem broszur i plakatów sceptycy głosili jednak swój ignorowany protest.

Rozpoczęła się rekrutacja.

W porcie Basilio zwołano nadzwyczajne zebranie. Tanner Sack czekał, pocierając macki. W końcu przed zgromadzonymi stanął gwardzista-bosman.

– Mam tutaj listę inżynierów i innych, którzy zostali powołani przez Kochanków do specjalnego zadania!

Szepty i pomruki na moment przybrały na sile, a potem ucichły. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, na czym polega zadanie specjalne.

Po wyczytaniu każdego nazwiska jego właściciel i stojące wokół niego osoby głośno dawały wyraz swojej radości. Tanner nie był zaskoczony dokonaną przez władze selekcją. Wiedział, że wybrały najlepszych spośród jego kolegów: najszybciej pracujących, najbieglejszych inżynierów, którzy w niezbyt odległej przeszłości mieli bezpośredni kontakt z najnowszymi osiągnięciami techniki.

Niektórych uprowadzono stosunkowo niedawno – nieproporcjonalnie wielu pochodziło z Nowego Crobuzon, w tym całkiem liczni spośród grona prze-tworzonych z „Terpsychorii”.

Dopiero kiedy rozentuzjazmowany kumpel huknął go w plecy, Tanner zdał sobie sprawę, że wyczytano jego nazwisko. Napięcie, które narosło poza jego świadomością, pękło. Zrozumiał, że czekał na to. Zasłużył sobie na ten honor.

Na „Wielkim Wschodnim” już wcześniej zgromadzili się inni, pracownicy z dzielnic przemysłowych, z odlewni i laboratoriów. Prowadzono z nimi rozmowy kwalifikacyjne. Metalurgów oddzielano od inżynierów i chymików. Poddawano ich testom, sprawdzano ich wiedzę fachową. Stosowano perswazję, nie przymus. Po pierwszej, zawoalowanej, wzmiance o anopheliusach, po pierwszej sugestii, o jaką wyspę chodzi, kilka osób odmówiło udziału w projekcie. Tanner zmartwił się, ale pomyślał: „Nie ma mowy, żebyś powiedział im»nie«, choćby nie wiem co”.

Po zachodzie słońca, kiedy testy i odpytywania dobiegły końca, Tannera i innych zabrano do jednej z sal na „Wielkim Wschodnim”. Ogromne pomieszczenie było urządzone z wielkim przepychem, w mosiądzu i czarnodrzewie. Ostało się około trzydziestu osób. „Oddzielono ziarno od plew” – pomyślał Tanner.

Wszelkie hałasy natychmiast ucichły po wejściu Kochanków. Podobnie jak pierwszego dnia, po bokach towarzyszyli im Tintinnabulum i Uther Doul.

„Co mi tym razem powiecie?” – zastanawiał się Tanner. „Kolejne cuda? Kolejne zmiany?”

Kochankowie podzielili się ze zwerbowanymi wszystkimi posiadanymi informacjami na temat wyspy i wyłuszczyli swoje plany. Wszyscy obecni pałali entuzjazmem.

Tanner słuchał oparty o ścianę. Próbował rozniecić w sobie sceptycyzm – coś w stylu: co za absurdalny plan, na tyle sposobów może się nie powieść! – ale stwierdził, że nie potrafi. Z łomoczącym sercem słuchał, jak Kochankowie i Tintinnabulum informują wszystkich zgromadzonych, że udadzą się do krainy ludzi-moskitów na poszukiwania naukowca, który być może już nie żyje, a po konsultacji z nim lub ze Spadkobiercami jego wiedzy zbudują maszyny służące do schwytania najbardziej niezwykłego stworzenia, jakie kiedykolwiek pływało po morzach Bas-Lag.

***

W innym miejscu odbywało się zebranie podziemnego nurtu kampanii przeciwko przywołaniu.

W centrum Pragnieniowic stał „Uroc”, wielka, sędziwa jednostka długa na sto pięćdziesiąt metrów i szeroka na ponad trzydzieści w połowię śródokręcia. Wymiary, sylwetka i charakterystyka były jedyne w swoim rodzaju. Nikt z mieszkańców Armady nie wiedział na pewno ile lat liczy sobie statek ani skąd pochodzi.

Niektórzy mówili nawet, że „Uroc” jest ordynarnym falsyfikatem. Ani kliper, ani szkuta, ani statek-rydwan, ani żaden inny znany typ. Twierdzono, że żadna jednostka o tak osobliwym kształcie nigdy nie pływała po morzach. „Uroca” zbudowano na Armadzie, in situ, utrzymywali sceptycy. To nie jest znaleziony i zawłaszczony statek, tylko drewno i żelazo udające unieruchomiony okręt.

Nie wszyscy byli takimi ignorantami. Na Armadzie uchowała się garstka ludzi, którzy pamiętali przybycie „Uroca”.

Zaliczał się do nich Brucolac, który przypłynął na nim w pojedynkę.

Brucolac co dzień wstawał po zapadnięciu zmroku. Niezagrożony przez promienie słońca, wspinał się na bogato rzeźbione masztowieże. Wkładał dłoń w luki strzeleckie, głaskał zęby i łuski, które wisiały na nieregularnie rozmieszczonych rejach. Pod palcami o nadludzkiej wrażliwości wyczuwał pulsowanie mocy pod tymi płytkami cienkiego metalu, ceramiki i drewna, niby krew w naczyniach włoskowatych. Wiedział, że jeśli zajdzie taka potrzeba, „Uroc” może jeszcze pływać.

Zbudowano go jeszcze przed tym, zanim stał się nieumarłym, czyli przed jego pierwszymi narodzinami, tysiące kilometrów dalej, w krainie, której nikt z obecnie żyjących na Armadzie nie widział na oczy. Minęło wiele pokoleń, odkąd nawodne miasto odwiedziło tę krainę i Brucolac miał szczerą nadzieję, że Armada już nigdy tam nie wróci.

„Uroc” był statkiem księżycowym. Żeglował pchany podmuchami lunarnego światła.

Pokłady i nadbudówki statku wyglądały jak teren o dziwnej rzeźbie. Wyróżniały go skomplikowane segmenty wielopoziomowego mostka, przepaść w połowie kadłuba, powykręcana architektura iluminatorów i kajut. Szeroki kadłub jeżył się od wież, niektórych pełniących dodatkowo funkcję masztów, niektórych zwężających się do szpica. Podobnie jak „Wielki Wschodni”, „Uroc” był całkowicie niezabudowany, mimo że na obu sąsiednich jednostkach ludzie gnieździli się w domach z cegły. O ile jednak zabudowa „Wielkiego Wschodu” już nie wchodziła w grę z przyczyn ideowych, w wypadku statku księżycowego nikt tego nawet nie zaproponował. Nie pozwoliłaby na to jego topografia.

Za dnia wyglądał blado i cherlawie. Nie był to przyjemny widok. Po zmierzchu jego powierzchnia jarzyła się subtelnym odcieniem macicy perłowej, jakby nawiedzały go kolorystyczne upiory. Zgroza była na niego patrzeć. To wtedy Brucolac chodził po pokładach „Uroca”. Czasem w deprymujących komnatach statku organizował zebrania. Zwoływał swoich nieumarłych podwładnych, aby omówić sprawy okręgu, takie jak podatek posoczny, pobierana w Pragnieniowicach dziesięcina. „To nas wyróżnia” – mówił im. „To daje nam siłę i zapewnia lojalność naszych obywateli.”

Tej nocy, kiedy Tanner Sack i inne osoby zwerbowane do projektu spały albo rozmyślały o czekającej ich przygodzie, Brucolac powitał na pokładzie „Uroca” gości: delegatów Rady Bud, dostatecznie naiwnych, aby sądzić, że spotkanie odbywa się w sekrecie. Brucolac nie miał takich złudzeń. Z palimpsestu dźwięków dochodzących z okolicznych jednostek wyłowił odgłos kroków, które bez najmniejszego trudu przypisał szpiegowi z Niszczukowód.

Rajcy z Bud czuli się niepewnie na statku księżycowym. Szli całą gromadą za Brucolakiem, starając się nie okazywać po sobie zdenerwowania. Świadomy faktu, że jego goście potrzebują światła, Brucolac pozapalał na korytarzach pochodnie. Ze złośliwą radością postanowił nie użyć lamp gazowych, bo wiedział, że w wąskich korytarzach statku cienie rzucane przez pochodnie będą trzepotały równie nieprzewidywalnie i drapieżnie jak nietoperze.

Okrągła sala narad mieściła się w najszerszej masztowieży, piętnaście metrów nad pokładem. Była urządzona z odstręczającym przepychem, w dżecie, stopie miedzi z cyną i misternie kutym ołowiu. Nie było tutaj świec ani innych źródeł światła, ale lodowata poświata wydobywała topografię wnętrza z naukową dokładnością: blask księżyca gwiazd był przechwytywany na masztach, a następnie wzmacniany i przesyłany do sali systemem wyposażonych w lustra sztolni. Ta dziwna iluminacja odzierała pomieszczenie z wszelkich innych barw.

– Panowie, panie – powiedział Brucolac swoim gardłowym głosem. Uśmiechnął się i odgarnął do tyłu gęste włosy. Długim, wężowym językiem skosztował powietrze i pokazał gościom, żeby zajęli miejsca wokół stołu z ciemnodrzewu. Patrzył, jak siadają: ludzie, hotchi, llorgiss i inni. Wszyscy przyglądali mu się nieufnie. – Zostaliśmy oszukani – podjął. – Proponuję, żebyśmy się zastanowili nad nasza reakcją.

Pragnieniowice bardzo przypominały Niszczukowody. Pokłady setki skifów, barek i hulków były oświetlone na tle ciemności i rozbrzmiewały odgłosami pubów i teatrów.

Nad wszystkim górowała jednak milcząca, koślawa sylwetka „Uroca”. Przyglądała się hulaszczemu trybowi życia Pragnieniowic bez komentarza, krytyki czy entuzjazmu, a ludzie od czasu do czasu zerkali na ten statek z rodzajem nieufnej, podszytej niepokojem dumy. Mieli więcej wolności i prawa do decydowania o swoim losie niż mieszkańcy Niszczukowód, o czym chętnie sobie przypominali; mieli lepszą ochronę niż mieszkańcy Tobietwój i większą autonomię niż Alozowice.

Ludzie z Pragnieniowic wiedzieli, że wielu obywateli innych okręgów uważa podatek posoczny za zbyt wysoką cenę do zapłacenia za te przywileje, ale pogląd ten wynikał z przewrażliwienia i głupoty. Jak zwracali uwagę zasiedziali mieszkańcy dzielnicy, najdonośniej wyrażali go niedawno uprowadzeni, zabobonni przybysze, którzy nie oswoili się jeszcze z armadyjskimi obyczajami.

„W Pragnieniowicach nie ma kary chłosty” – przypominali im. Artykuły pierwszej potrzeby i rozrywki są tutaj subsydiowane. W ważnych sprawach Brucolac organizuje zebrania, na których każdy może się wypowiedzieć. Chroni mieszkańców. Nie ma niczego, co by przypominało anarchiczne, brutalne rządy znane z innych części miasta. Pragnieniowice to okręg bezpieczny, cywilizowany, ulice ma dobrze utrzymane. Podatek posoczny to rozsądny koszt tego wszystkiego.