Выбрать главу

Mieszkańcy Pragnieniowic neurotycznie identyfikowali się ze swoją dzielnicą. „Uroc” był ich talizmanem i nawet podczas najbardziej burzliwej zabawy od czasu do czasu zerkali w jego stronę, jakby chcieli się upewnić, czy wciąż jest na swoim miejscu.

Tej nocy, jak każdej innej, masztowieże „Uroca” zakwitły nieziemską luminescencją zwaną ogniem świętego. Zjawisko to występowało na wszystkich statkach – podczas burzy elyktrycznej albo kiedy powietrze było wysuszone – ale na statku księżycowym pojawiało się Regularnością przypływów.

Nocne ptaki, nietoperze i ćmy zlatywały ku niemu i tańczyły w jego blasku. Tłukły się i rzucały na siebie, a niektóre uderzały o szyby, zwabione mniejszymi światłami, które sączyły się z okien. W sali zebrań Brucolaca rajcy Bud podnosili głowy, wytrąceni z równowagi nieustannym bębnieniem skrzydełek o szybę.

Zebranie szło źle.

Brucolac miał problemy. Szczerze pragnął nawiązać z nimi równorzędną współpracę, zaproponować różne strategie i możliwości, ale trudno mu było powściągnąć swoją umiejętność zastraszania. Na niej opierała się jego władza i jego strategia. Brucolac nie urodził się na Armadzie: widział dziesiątki miast i państw, za życia i jako nieumarły, i uzmysłowił sobie pewną prawdę: może strach nie jest środowiskiem żywych, ale na pewno jest środowiskiem wampirów.

Choć kreują się na bezlitosnych myśliwych, skrywając w miastach swoją tożsamość i wychodząc w nocy na żer, to śpią i jedzą w strachu. Żywi nie tolerowaliby ich obecności, wykrycie oznaczałoby prawdziwą śmierć. To stało się dla niego nie do przyjęcia. Dwa stulecia temu, przywożąc do Armady hemofagię, przybył do miasta wolnego od filozoficznej, zabójczej dla jego gatunku zgrozy. Przybył do miasta, w którym nie musiał się ukrywać ze swoimi skłonnościami.

Ale Brucolac wiedział, że bilans musi być zachowany: skoro on nie boi się żywych, to żywi muszą bać się jego. Z czego zapewnieniem nigdy nie miał kłopotów.

Teraz, kiedy miał dosyć intrygowania, kiedy był spragniony współpracy, kiedy potrzebował pomocy, a miał do dyspozycji tylko tę pstrokatą urzędniczą zbieraninę, dynamika terroru okazała się zbyt trudna do przezwyciężenia. Rajcy z Bud za bardzo się go bali, żeby z nim współpracować. Każde jego spojrzenie, każde polizanie zębów, każdy wydech i powolne zaciśnięcie pięści przypominało im, kim jest Brucolac.

„Może nie ma się czym przejmować” – pomyślał ponuro. W jaki sposób mieliby mu pomóc? Nie mógł im powiedzieć o Bliźnie. Spytaliby go, skąd o tym wie, a on musiałby zbyć ich milczeniem, i by mu nie uwierzyli. A gdyby wyjaśnił, że wie wszystko od Doula, uznaliby za zdrajcę, który wymienia się tajemnicami z prawą ręką władz Niszczukowód. A i tak na pewno by mu nie uwierzyli.

„Jesteś sprytnym manipulantem i bydlakiem, Uther” – pomyślał.

Siedząc za stołem ze swymi rzekomymi sojusznikami, Brucolac nie mógł opędzić się od refleksji, że Doul jest mu znacznie bliższy, że mają ze sobą znacznie więcej wspólnego. Miał nieodparte, choć pozbawione sensu wrażenie, że on i Doul pracują razem.

Brucolac słuchał moralizowania i logicznie wadliwych wywodów rajców, którzy śmiertelnie bali się zmian, mogących zaburzyć równowagę sił. Cierpliwie znosił niedorzeczne i bezsensowne dywagacje zupełnie oderwane od rzeczywistej natury problemu. Rajcy spierali się o to, na czym dokładnie polegał występek Kochanków. Padały sugestie, że można by nawiązać kontakt z urzędnikami Niszczukowód za plecami ich władców, pomysły abstrakcyjne, nie trzymające się kupy i niewykonalne.

W pewnym momencie ktoś z obecnych wymienił nazwisko Simona Fencha. Nikt nie wiedział, kto to jest, ale jego nazwisko coraz częściej pojawiało się w wypowiedziach przeciwników Przywołania. Brucolac czekał na jakieś konkretne sugestie, ale dyskusja szybko się wyrodziła w bezproduktywne bicie piany. Czekał i czekał, ale nie usłyszał niczego istotnego.

Wyczuwał przesuwanie się słońca pod światem. Trochę ponad godzinę przed jutrzenką przestał trzymać emocje na wodzy.

– Kurwa wasza niebiańska mać – warknął swoim cmentarnym szeptem. Przerażeni rajcy natychmiast umilkli. Wstał i rozłożył ręce. – Godzinami słucham, jak pieprzycie bzdury – syknął. – Rozpaczliwe banały. Jesteście do niczego. – To ostatnie słowo wymówił tak, jakby to była druzgocząca klątwa. – Jesteście zbędni. Jesteście bez sensu. Wynoście się z mojego statku.

Po chwili ciszy rajcy zaczęli wstawać, bezskutecznie usiłując zachować resztki godności. Jeden, a raczej jedna z nich – Vorkadine, należąca do bardziej rozgarniętych rajców, kobieta, do której Brucolac miał jeszcze odrobinę szacunku – otworzyła usta, żeby zaprotestować. Była blada jak trup, ale wciąż z mocnym postanowieniem.

Brucolac rozpostarł ramiona nad głową niby skrzydła, rozwinął język i kłapnął jadowitymi kłami, rozczapierzywszy drapieżnie palce.

Usta Vorkadine szybko się zamknęły i wraz z innymi rajcami przemknęła się ku drzwiom, ze złością i strachem na twarzy.

Kiedy wszyscy wyszli, Brucolac z powrotem usiadł. „Biegnijcie do domu zasrane worki z krwią” – pomyślał. Na myśl o absurdalnej pantomimie, którą odstawił na końcu, uśmiechnął się szeroko. „Na Sutki Luny – pomyślał ubawiony – pewnie myślą, że potrafię się zamienić w nietoperza”.

Ich strach przypominał mu o jeszcze jednym miejscu, gdzie nie ukrywał się z tym, że jest nieumarły, i przeszedł go dreszcz. Wyjątek od reguły, że musi istnieć jednostronny układ strachu między żywymi i wampirami.

„Dzięki niech będą władcom krwi, wyssanym, bogom soli i morza, że już nigdy nie będę musiał tam wracać”. Do kraju, w którym był wolny – zmuszony do bycia wolnym od wszelkiego udawania, od wszelkiej iluzji. Gdzie prawdziwa natura żywych, martwych i nieumarłych była obnażona.

Ojczyzna Uthera Doula. W górach. Zimne góry, bezlitosne krzemienne piarżyska były znacznie bardziej wybaczające niż zasrane miasto Doula.

Rozdział dziewiętnasty

Wielkie warsztaty w okręgu Czasy otrzymały nietypowe zlecenie.

Jednym z filarów gospodarki Czasów była budowa statków powietrznych. Tamtejsze fabryki gwarantowały wysoką jakość sztywnych, półsztywnych i elastycznych sterowców, aerostatków i silników.

Największą jednostką powietrzną na niebie Armady była „Arogancja”. Statek uszkodzony podczas jakiejś zapomnianej bitwy, zdobyty przed wieloma dziesięcioleciami, ustawiono w roli wieży strażniczej i obiektu krajobrazowego. Mobilne aerostaty były od niego co najmniej o połowę krótsze, największy z nich miał nieco ponad sześćdziesiąt metrów długości. Buczały leniwie nad miastem, nosząc takie nieodpowiednie nazwy jak „Barracuda”. Inżynierów aerostatycznych pętały ograniczenia kubaturowe – nigdzie na Armadzie nie było miejsca na ogromne hangary, w których można by zbudować ogromne jednostki w rodzaju największych statków powietrznych Nowego Crobuzon czy aerostaty badawcze i wahadłowce z Myrshock, na ponad dwieście metrów metalu i skóry. A poza tym takie aerostaty nie były Armadzie wcale potrzebne.

Aż do teraz, jak się okazało.

Tego samego przedpołudnia, kiedy na miasto spadł deszcz ulotek, pełen niedowierzania szef zmiany zwołał całą załogę aerokombinatu Opieka w okręgu Czasy – zszywaczy, inżynierów, projektantów, metalurgów i przedstawicieli mnóstwa innych fachów. W całym zakładzie, który mieścił się na terenie przebudowanego parowca, szkielety sterowców stały porzucone, kiedy zmianowy tłumaczył zająkliwie, na czym polega zlecenie.

Na jego wykonanie dostali dwa tygodnie.

***

„Silas miał rację” – pomyślała Bellis. Nie było szans, żeby wkręcił się sekretnie na wyprawę do kraju ludzi-moskitów. Nawet ona, odcięta od armadyjskich intryg i skandali, z całą rosnącą regularnością słyszała nazwisko Simona Fencha. Rzecz jasna, na razie były to tylko nieprecyzyjne szeptane pogłoski. Carrianne wspomniała coś o osobie, która miała wątpliwości co do Przywołania po przeczytaniu broszury autorstwa jakiegoś Finka, Fitcha albo Fencha. Szekel powiedział Bellis, że jego zdaniem Przywołanie to doskonały pomysł, ale słyszał o opinii jakiegoś faceta nazwiskiem Fench, że Kochankowie napytają miastu biedy.

Bellis wciąż nie mogła wyjść z podziwu, że Silas z taką łatwością przeniknął pod skórę miasta. Czy nic mu nie grozi? Czy Kochankowie go nie szukają?

Uśmiechnęła się na myśl o Szeklu. Od jakiegoś czasu nie mogła udzielać mu lekcji, ale podczas niedawnej wizyty w bibliotece zademonstrował jej z dumą, że jej pomoc nie jest już potrzebna.

Przyszedł po to, aby spytać, co jest w książce Krüacha Auma. Szekel nie był w ciemię bity. Nie miał wątpliwości, że książka, którą jej sprezentował, w jakiś sposób wiąże się z burzliwymi wydarzeniami tego tygodnia – kaskadą ulotek, niezwykłym projektem, dziwnym nowym zleceniem Tannera.

– Miałeś rację – powiedziała mu. – Przetłumaczenie książki zajęło mi sporo czasu, ale kiedy zdałam sobie sprawę, co to jest… To opis eksperymentu…

– Podnieśli awanka – przerwał jej Szekel. Skinęła głową i podjęła:

– Kiedy zdałam sobie sprawę, o czym jest ta książka, przekazałam ją Tintinnabulumowi i Kochankom. Była im potrzebna do realizacji ich planu…