Выбрать главу

To był typowy zakład rzemieślniczy. Każde stanowisko obsługiwał fachowiec, niezwykle sprawny rzemieślnik, który po wykonaniu swojej części roboty przekazywał wytwarzany przedmiot dalej. Intruz wiedział, jak bardzo wyspecjalizowana jest każda faza produkcji, jak rzadkie są używane do niej materiały, jak precyzyjna musi być potrzebna do niej taumaturgia. Każdy ukończony wytwór ich pracy wart był wielokrotność swego ciężaru w złocie.

A w zamkniętej gablocie typu jubilerskiego, za biurkiem z tyłu długiego pomieszczenia, znajdowały się same kompasy.

Otworzenie gabloty zajęło mężczyźnie kilka minut pieczołowitego wysiłku. Talenty przekazane przez posążek nie straciły swojej mocy i dobrze się przystosowywał do nowego systemu percepcji, lecz i tak zadanie to pochłonęło sporo czasu.

Każdy kompas był inny. Drżącą ręką mężczyzna wyjął jeden z najmniejszych: prosty, ascetyczny model wprawiony w polerowane drewno.

Otworzył go. Do kościanej tarczy przymocowano kilka koncentrycznych kółek, niektórych opatrzonych cyframi, niektórych dziwnymi znaczkami. Na środku luźno obracała się pojedyncza czarna wskazówka.

Na odwrocie kompasu widniał numer seryjny. Mężczyzna zanotował go w pamięci i przystąpił do najważniejszego etapu swojej misji.

Szukał wszelkich pisemnych śladów istnienia tego kompasu: w kodze produkcji za gablotą, na liście sporządzanej przez metalurga wykańczającego kopertę, na liście usterek i wymienionych części.

Pracował systematycznie i po półgodzinie znalazł wszystkie wzmianki o kompasie. Położył je przed sobą i sprawdził, czy daty się zgadzają.

Busola została wykonana półtora roku temu, ale jeszcze nie zaokrętowano jej na żaden statek. Mężczyzna uśmiechnął się ostrożnie.

Znalazł pióra i atrament, po czym uważniej przyjrzał się księdze produkcji. Pilnując się, aby nie popełnić błędu, uzupełnił dane na temat kompasu. W rubryce „Zainstalowany na” wpisał datę sprzed roku – starannie przeliczywszy to na armadyjskie kwarty – i nazwę „Groźba Magdy”.

Gdyby ktoś z jakiegoś powodu szukał informacji na temat kompasu CTM4E, to teraz by je znalazł. Dowiedziałby się, że busola została przed rokiem zainstalowana na biednym „Groźbie Magdy”, statku, który kilka miesięcy temu poszedł na dno na oddalonych o tysiąc mil morskich wodach, zabierając ze sobą całą załogę i ładunek.

Po odłożeniu wszystkiego na miejsce mężczyzna miał przed sobą już tylko jedno zadanie.

Otworzył kompas, podziwiając misterność jego zegarmistrzowskich wnętrzności, wykonanych według zmodyfikowanego projektu kheprich sprzed stuleci. Rozmyślał o maleńkim odłamku kamienia, o którym wiedział, że tkwi gdzieś w głębinach statku, zamocowany przy użyciu taumaturgii homeotropicznej.

Dziesięcioma szybkimi obrotami mężczyzna nakręcił busolę.

Przyłożył ją do ucha i usłyszał nikłe, prawie niesłyszalne tykanie. Spojrzał na tarczę. Współosiowe koła z szarpnięciem przyjęły nowe pozycje. Wskazówka zawirowała jak szalona, a potem zastygła wycelowana ku dziobowi „Wielkiego Wschodniego”.

Nie był to oczywiście konwencjonalny kompas. Wskazówka nie wskazywała kierunku północnego.

Wskazówka była zwrócona ku kawałkowi kamienia, który był zamocowany taumaturgicznie, zamknięty w szkle albo zaspawany żelazem, zależnie od tego, w którą pogłoskę się wierzyło. Spadł z nieba i pochodził z jądra słonecznego, pochodził z piekła.

Przez lata, aż do rozkręcenia się sprężyny, kompas miał precyzyjnie pokazywać na magnetyczny kamień miasta, kamiennego boga tkwiącego we wnętrznościach „Wielkiego Wschodniego”.

Mężczyzna ciasno zawinął kompas w nasączoną oliwą szmatę, a potem w skórę, po czym włożył go do kieszeni.

Wiedział, że zbliża się świt. Był wyczerpany. Z coraz większym trudem patrzyło mu się na kąty i płaszczyzny pomieszczenia, na ściany materiały i przestrzenność fabryki, tym innym niż zazwyczaj wzrokiem. Westchnął ze smutkiem w sercu. Tracił moce przekazane mu przez posążek, a przecież musiał jakoś się stamtąd wydostać.

Zwilżywszy wargi i poruszywszy językiem, otoczony przez funkcjonariuszy, którzy zabiliby go już za samą wiedzę o istnieniu fabryki, zaczął ponownie odwijać posążek.

Interludium IV. GDZIE INDZIEJ

Naprzód, dalej, naprzód.

Woda jest jak pot i naszym wielorybom to się nie podoba.

Ale to nic.

Na południe.

Szlak został wytyczony.

Na umiarkowane, a potem na ciepłe morza.

Kamienny krajobraz podmorski był tutaj niezwykle dramatyczny: poszarpane szczeliny w skorupie świata. Atole i rafy koralowe wykwitały z głębokiej wody kalejdoskopem żywych barw. Woda była użyźniana przez gnijące liście palm, lotosy i zwłoki unikatowych stworzeń: ziemnowodnych istot pływających w błocie, ryb oddychających powietrzem, wodnych nietoperzy.

Na każdej z wysp roiło się od nisz ekologicznych i każdą z nich zasiedlało jakieś dziwne zwierzę. A czasami dwa lub więcej gatunków, walczących między sobą o hegemonię.

Myśliwi wyprawiali się na płycizny, do słonych lagun i jaskiń. To, co tam znaleźli, zjadali.

Wieloryby jęczały, zawodziły i błagały o powrót do zimnych wód. Ich panowie ignorowali je lub karali, przypominając im, czego tutaj szukają.

Myśliwi zwrócili uwagę na temperaturę wody, nową charakterystykę światła i krystaliczne barwy otaczających ich ryb, ale nie narzekali. Byłoby nie do pomyślenia, żeby się tym przejmowali w sytuacji, gdy zwierzyna wciąż hasa swobodnie.

„Na południe”, rozkazali. Nawet kiedy wieloryby zaczęły jeden po drugim zdychać, bo ich organizmy padały ofiarą nieznanych im ciepłowodnych wirusów, zszarzała skóra gniła i odpadała, a gigantyczne cielska wzdymały się od gazu, wyskakiwały cuchnące i zaropiałe na powierzchnię, gdzie były rozszarpywane przez padlinożerne ptaki, po czym kości i resztki mięsa spadały w ciemną toń, nawet wówczas ich panowie nie wahali się.

„Na południe”, mówili i podążali szlakiem wiodącym na morza tropikalne.

CZĘŚĆ CZWARTA. KREW

Rozdział dwudziesty pierwszy

Migalec, 29 lunuara 1780 – albo ósmy bookdi

jastrzębiego dzioba kwarta 6/317, jak wolisz. Na „Trójzębie”.

Kolejne uzupełnienie tego listu. Minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz zasiadłam do pisania. Przeprosiłabym, gdyby to miało jakikolwiek sens. Z jakiegoś powodu mam absurdalne poczucie, że powinnam. Jakbyś na bieżąco czytał to, co piszę, i denerwował się opóźnieniami. Rzecz jasna, kiedy nareszcie dostaniesz ten list, nie będzie różnicy między milczeniem jednodniowym, tygodniowym i rocznym – pusta linijka, kilka gwiazdek. Moje miesiące zostaną sprasowane. Ale zagubiłam się w czasie.

Wdaję się w dygresje, i to niezbyt dorzeczne. Wybacz mi.

Jestem podekscytowana i jakby wystraszona.

Piszę to, siedząc w kiblu. Jestem przy oknie i oblewa mnie poranne słońce. Znajduję się setki metrów nad powierzchnią morza.

Przyznaję, że z początku robiło to na mnie ogromne wrażenie. Było przejmująco pięknie. Z czasem monotonia zmarszczonej wody i płaskiego nieba, okazjonalnie urozmaicana przez jakąś chmurę, sprawia wrażenie kiepskiego obrazu.

Tutejsze morze jest zupełnie puste. Od horyzontu dzieli mnie z sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt mil morskich i nie widzę ani jednego żagla, ani jednego skifu czy łodzi rybackiej. Kolor wody oscyluje między zielonym, niebieskim i szarym, zależnie od nie wiem czego pod powierzchnią.

Prawie w ogóle się nie czuje, że lecimy. Odczuwamy oczywiście wibracje silników parowych i wielkich śmigieł, ale nie ma połcia przyspieszenia, ruchu ani kierunku.

„Trójząb” to niesamowity pojazd. Nie ulega wątpliwości, że Niszczukowody wkładały w tę wyprawę ogromny wysiłek organizacyjny i finansowy.

To musiał być niezwykły widok, kiedy „Trójząb” dźwignął się z pokładu „Wielkiego Wschodniego”. Już dostatecznie długo wisiał nad oceanem, podniesiony na rusztowaniu, żeby kabestany i luki na pokładzie nie przeszkadzały w budowie. Jestem przekonana, że ludzie się zakładali, czy nie spadnie do morza albo na miasto. Ale wystartowaliśmy bez problemu. Było późne popołudnie zza horyzontu wypełzały już ciemności. Ależ to musiał być widok – „Trójząb” wisi jak bogowie wiedzą co, większy niż dziewięćdziesiąt procent statków w mieście, nowy i wypucowany.

Zabraliśmy ze sobą coś przedziwnego. Między silnikami wisi zagroda pełna owiec i świń.

Dla zwierząt przygotowano zapas wody i karmy na dwudniową podróż. Między klepkami podłogi widzą otchłań powietrza. Miałam obawy, że wpadną w panikę, ale one potrafią tylko gapić się na chmury pod kopytami i racicami, z tępą obojętnością. Są zbyt głupie, żeby odczuwać strach. Lęk wysokości to dla nich zbyt skomplikowany stan psychiczny.

Siedzę w maleńkiej ubikacji, między trzodą a kabiną kontrolną, z której kapitan i jego załoga sterują nami. Przy korytarzu od głównej sali.