– Przyznam – powiedział z wahaniem – że jestem zaskoczony, iż w ogóle ich nie słychać. Sądziłem, że będą częściej wypuszczani.
Bellis milczała. Czekała, aż Johannes zmieni temat, żeby mogła kontynuować próby wytrząśnięcia z głowy tego, co znajdowało się pod pokładem.
Słyszała hulaszcze odgłosy dochodzące z portowych pubów w Qe Banssa. Brzmiały ponaglająco.
Pod smołą i żelazem, w wilgotnych celach w dole. Jedzenie przymocowane śrubami, przedmiot walki. Gówno, sperma i krew krzepną. Wrzaski i bójki na pięści. Łańcuchy jak kamień i wszędobylskie szepty.
– Szkoda mi cię, chłopcze. – Głos był szorstki z braku snu, ale zawierał nutkę autentycznego współczucia. – Najpewniej weźmiesz za to w skórę. – Przed kratami ładowni więziennej stał chłopiec okrętowy i zasmuconym wzrokiem patrzył na odłamki gliny i rozlaną, gęstą zupę. Nalewał jedzenie do misek skazańców i jedna mu się wyślizgnęła z ręki. – Glina wygląda na mocną jak żelazo, dopóki się jej nie upuści.
Mężczyzna za kratami był równie uświniony i zmęczony jak wszyscy inni więźniowie. Spod podartej koszuli pulsował tumor, z którego sterczały dwie długie, smrodliwe macki. Kołysały się bez życia, koślawe, chlupoczące uciążliwości. Podobnie jak większość transportowanych więźniów, mężczyzna był prze-tworzonym, wciśniętym przez naukę i taumaturgię w nowy kształt, w ramach kary za jakąś zbrodnię.
– Przypomina mi się historia o tym, jak Crawfoot poszedł na wojnę – powiedział mężczyzna. – Znasz? – Boy okrętowy zebrał z podłogi tłuste mięso i marchew, żeby wrzucić je do wiadra. Zerknął na mężczyznę.
Skazaniec pokuśtykał do tyłu i oparł się o ścianę.
– To było tak. Pewnego dnia na początku świata Darioch wygląda ze swojego domku na drzewie i widzi, że do lasu zbliża się wojsko. I niech mnie cholera, jeśli to nie Nietoperzoskórcy, którzy wrócili po swoje miotły. Wiesz, w jaki sposób Crawfoot zabrał im miotły, prawda? – Boy okrętowy miał około piętnastu lat, dużo, jak na pełnioną funkcję. Spojrzał mężczyźnie w oczy i uśmiechnął się, że tak, zna tę historię. Nagła zmiana, która w nim nastąpiła, była tak wyraźna i niezwykła, jakby na chwilę otrzymał nowe ciało. Przez chwilę wyglądał krzepko i butnie, a po zniknięciu uśmiechu, kiedy wrócił do gara zjedzeniem i misek, odrobina tej nagłej zuchwałości w nim pozostała.
Dobra – podjął więzień – czyli Darioch wzywa do siebie Crawfoota, pokazuje mu nietoperzoskórców i mówi: „Ty nawarzyłeś tego piwa, Crawfoocie. Zabrałeś im ich rzeczy. Tak się składa, że Solniak jest na skraju świata, dlatego ty będziesz musiał wziąć na siebie ciężar walki”. Crawfoot pomstuje, biadoli, kłapie gębą…
Mężczyzna palcami dłoni naśladował ruch gadatliwych ust. Zamierzał podjąć swoją opowieść, ale chłopiec mu przerwał:
Znam to – powiedział, doznawszy nagłego olśnienia. – Już to kiedyś słyszałem.
Szkoda – odparł mężczyzna po chwili milczenia, zaskoczony swoim rozczarowaniem. – Ale wiesz co, synu, ja już dawno tego nie słyszałem, to może opowiem do końca.
Chłopiec spojrzał na niego badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy więzień nie kpi z niego.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział. – Może pan robić, co pan chce. Mnie wszystko jedno. – Więzień opowiedział tę historię, cicho, z przerwami na kaszel i westchnienia. Boy pojawiał się i znikał za kratami, sprzątał mesę, wydawał dokładki. Był na miejscu, kiedy opowieść dobiegła końca, kiedy pancerz z gliny i porcelany roztrzaskał się, toteż Crawfoot był gorzej poraniony, niż gdyby nie włożył żadnej zbroi. Chłopiec spojrzał na zmęczonego opowiadaniem mężczyznę i znowu uśmiechnął się szeroko. – Niech mi pan powie, jaki z tego płynie morał?
– Se myślę, że już wiesz – odparł z nikłym uśmiechem. Chłopiec skinął głową i skupiony skierował wzrok na sufit.
– „Nie lepszy rydz niż nic: szukaj, aż znajdziesz prawdziwka” – wyrecytował. – Zawsze wolałem historie bez morałów – dodał.
Kucnął przy kratach.
– Kurwa, popieram, chłopie – powiedział mężczyzna. Podał mu rękę przez kraty. – Jestem Tanner Sack.
Boy okrętowy zawahał się: nie nerwowo, tylko ważąc za i przeciw. Uścisnął podaną rękę.
– Dzięki za opowieść. Jestem Szekel.
Rozmawiali dalej.
Rozdział trzeci
Bellis ocknęła się ze snu, kiedy podnieśli kotwicę, chociaż zatokę wciąż spowijały ciemności. „Terpsychoria” wibrowała i dygotała jak zmarznięte zwierzę. Bellis przetoczyła się pod iluminator i patrzyła na oddalające się nieliczne światła Qe Banssa. Rano nie wpuszczono jej na pokład główny.
– Przykro mi, proszę pani – powiedział jeden z marynarzy. Był młody i niemiłosiernie zażenowany faktem, że musi zatarasować jej drogę. – Taki jest rozkaz kapitana: do dziesiątej pasażerom nie wolno wejść na ten pokład.
– Dlaczego?
Skulił się w sobie, jakby go uderzyła.
– Więźniowie mają spacer – wyjaśnił. Bellis otworzyła oczy odrobinę szerzej. – Kapitan pozwolił im trochę się dotlenić, a potem musimy wyczyścić pokład. Straszne z nich brudasy. Może pani tymczasem zje śniadanie, proszę pani? Migiem się z tym uwiniemy.
Kiedy znalazła się poza polem widzenia młodego człowieka, stanęła i rozważyła sytuację. Nie podobał się jej ten zbieg okoliczności, tak szybko po rozmowie z Johannesem.
Bellis chciała zobaczyć mężczyzn i kobiety wiezione na dole. Nie umiała powiedzieć, czy powoduje nią niezdrowa ciekawość, czy też jakaś szlachetniejsza pobudka.
Zamiast skierować się za grotmaszt, w stronę mesy, przemykała w półmroku bocznymi korytarzami, mijając miniaturowe drzwi. Przez ściany przenikały basowe dźwięki: ludzkie głosy przypominały szczekanie psów. Na końcu korytarza otworzyła ostatnie drzwi, do pełnej półek spiżarki. Bellis rozejrzała się, ale była sama. Dokończyła cigarillo i weszła do środka.
Odsunąwszy na bok puste butelki, zobaczyła, że przedpotopowe okienko zasłonięto półkami. Przesunęła stojące w tym miejscu rzeczy i bez większego skutku usiłowała przetrzeć szybę.
Szarpnęło nią, kiedy po drugiej stronie ktoś przeszedł, nie więcej niż metr obok. Nachyliła się i spróbowała przebić brud wzrokiem. Miała przed sobą ogromny bezanmaszt. Widziała też, choć mniej wyraźnie, grotmaszt i fokmaszt z przodu. W dole znajdował się pokład główny.
Odprawiający swoje rytuały marynarze ruszali się, wspinali, sprzątali, kręcili korbami.
Było też mnóstwo innych osobników, pozbijanych w grupy, poruszających się powoli, jeśli w ogóle. Bellis wykrzywiła usta. Byli to w większości ludzie, przede wszystkim mężczyźni, ale nie sposób ich było jakoś ogólnie zaszufladkować. Zobaczyła mężczyznę z krętą, długą na metr szyją, kobietę z wiązką spazmujących ramion, postać, której dolną część stanowił odwłok gąsienicy, a także stworzenie z metalowymi drutami sterczącymi z kości. Łączyło ich tylko jedno: zszarzałe ubranie.
Bellis nigdy nie widziała w jednym miejscu tak wielu prze-tworzonych, tak wielu pozmienianych w fabrykach kary. Niektórych zmodyfikowano dla celów przemysłu, innych zdeformowano zaś tylko po to, aby wyglądali groteskowo, z odkształconymi ustami, oczami i bogowie raczą wiedzieć czym jeszcze.
Było kilku więźniów-kaktusów, jak również przedstawicieli innych ras: hotchi z połamanymi kręgosłupami, garstka khepri, których skarabeuszowe głowociała drgały i połyskiwały w wypłukanym słońcu. Oczywiście nie zobaczyła żadnych vodyanoi. Podczas takiej podróży słodka woda była zbyt cenna, aby ją marnować na utrzymywanie ich przy życiu.
Bellis usłyszała okrzyki strażników. Ludzie i kaktusy paradowali pośród prze-tworzonych z biczami w garści. Grupkami po dwóch, trzech i dziesięciu więźniowie zaczęli łazić w kółko po pokładzie.
Tych, którzy leżeli bez ruchu, spotykała kara.
Bellis odwróciła wzrok.
A więc to byli jej niewidoczni towarzysze podróży.
„Świeże powietrze jakoś nie dodało im wigoru” – pomyślała bez emocji. Gimnastyka chyba nie sprawiała im przyjemności.
Tanner Sack poruszał się dostatecznie szybko, aby nie dostać w skórę. Rytmicznie wodził oczami: w dół na trzy długie kroki, żeby nie ściągać na siebie uwagi, potem do góry na jeden krok, żeby zobaczyć niebo i wodę.
Statek wibrował z lekka od maszyny parowej na dole i żagle były naprężone. Skały Wyspy Tańczącego Ptaka szybko uciekały do tyłu. Tanner pomału przesunął się ku prawej burcie.
Otaczali go mężczyźni, z którymi był upchnięty w jednej ładowni. Kobiety stały w mniejszych grupkach, trochę z boku. Wszystkie miały brudne twarze i rzucały mu zimne spojrzenia. Nie zbliżał się do nich.
Nagle usłyszał gwizdek, ostry, dwutonowy dźwięk różny od krzyku mew. Podniósł wzrok. Szekel siedział na jakimś potężnym metalowym wysięgniku i szorował go do czysta. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, puścił oko do Tannera i uśmiechnął się pospiesznie. Tanner odwzajemnił uśmiech, ale chłopiec nie patrzył już w jego stronę.
Oficer i marynarz z pięknymi epoletami dyskutowali na dziobie statku, nachyleni nad jakąś mosiężną machiną. Kiedy Tanner wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, o co chodzi, dostał przez plecy kijem, niezbyt mocno, ale z zapowiedzią, iż następnym razem będzie dużo gorzej. Strażnik-kaktus wrzeszczał na niego, żeby się szybciej ruszał, dlatego jeszcze przyspieszył kroku. Obca tkanka przyszyta do klatki piersiowej Tannera pulsowała. Macki swędziały i zrzucały skórę jak po oparzeniu słonecznym. Z braku maści splunął na nie i wtarł ślinę.