Milczałam, od wielu minut nie odezwałam się ani słowem, ale monolog dobiegł końca i Doul czekał na moją reakcję.
– Czyli pana przy tym nie było? – spytałam w końcu.
– Zjawiłem się później – odparł.
– Uprowadzony? – dociekałam zaskoczona, ale on znowu pokręcił głową.
– Przybyłem z własnej woli. Kilkanaście lat temu znalazłem Armadę.
– Dlaczego pan mi to wszystko mówi? Wzruszył nieznacznie ramionami.
– To ważne, żeby pani rozumiała. Widziałem, że wystraszyła się pani blizn. Powinna pani wiedzieć, co pani ma przed oczyma. Powinna pani wiedzieć, kto nami rządzi, znać ich pobudki i namiętności. Powinna pani wiedzieć, skąd bierze się ta energia i pasja. Niszczukowody zawdzięczają swoją siłę właśnie ich bliznom.
Bez słowa więcej skłonił głowę i zostawił mnie. Czekałam kilka minut, ale nie wrócił.
Jestem głęboko poruszona. Nie rozumiem, co się stało, dlaczego ze mną rozmawiał. Kochanka go wysłała? Poleciła mu, żeby mi opowiedział jej historię czy też Doul realizuje jakieś swoje cele. Wierzy we wszystko, co mi powiedział?
„Niszczukowody zawdzięczają swoją siłę właśnie ich bliznom”, mówi mi, a ja zostaję z pytaniem, czy przypadkiem nie przeoczył innej możliwości. Naprawdę nie zauważył? Czy to zbieg okoliczności, że trzy najważniejsze osoby w Niszczukowodach, a tym samym w całej Armadzie, a tym samym na morzach, są cudzoziemcami? Że nie urodzili się w granicach Armady? Ze umysłowość i charakter ukształtowały się poza czymś, co z konieczności jest i będzie tylko zbieraniną starych łodzi, małym miastem, nawet jeśli najniezwyklejszym w dziejach Bas-Lag, ich horyzont wykracza poza drobne rabunki i klaustrofobiczną dumę Armady?
Nie są więźniami dynamiki Armady. Jakie mają priorytety? Chcę poznać imiona Kochanków.
Kiedy Uther Doul nie walczy, do dzisiaj wspominam to że jego twarz jest prawie nieruchoma. Przykuwa uwagę i ma w sobie odrobinę tragizmu. Prawie nie sposób odgadnąć, co Doul myśli i jakie ma poglądy. Może sobie mówić, co chce, ja widziałam blizny Kochanki, które są brzydkie i nieprzyjemne. Nie zmieni tego fakt, że są świadectwem jakiegoś obrzydliwego rytuału, jakiejś gry dla zatrzymanych w rozwoju emocjonalnym.
Są brzydkie i nieprzyjemne.
Rozdział dwudziesty drugi
Trzydzieści sześć godzin po tym, jak aerostat wzbił się nad Armadę i skierował na południowy zachód, zza horyzontu zaczął się wyłaniać ląd.
Bellis niewiele spała, ale nie była zmęczona i na drugi dzień wstała o piątej, żeby z jadalni oglądać świt.
Kiedy weszła na salę, zastała tam już innych: kilku członków załogi, Tintinnabuluma i jego towarzyszy, a także Uthera Doula. Zadrżała z lekka na jego widok. Jego sposób bycia, jeszcze bardziej powściągliwy i zdystansowany niż jej własny, wytrącał ją z równowagi i nie rozumiała jego zainteresowania jej osobą.
Zauważył ją i bez słowa pokazał na okna.
W bezsłonecznym świetle przedświtu woda na dole rozbijała się o skały. Trudno było ocenić wielkość tych formacji geograficznych oraz ich odległość od aerostatu. Bezładna grupa kamieni podobnych do wielorybich grzbietów, o średnicy nie większej niż półtora kilometra, tylko nieliczne przewyższały rozmiarami Armadę. Bellis nie zauważyła żadnych ptaków czy innych zwierząt – nic tylko ponura brązowa skała i zieleń buszu.
– Dotrzemy na wyspę w ciągu godziny – powiedział ktoś.
Na aerostacie rozbrzmiewały odgłosy krzątaniny, której charakteru Bellis nie rozumiała i nie miała ochoty zrozumieć. Wróciła do swojej kabiny i szybko się spakowała, a potem usiadła w jadalni w czarnym ubraniu, z torbą podróżną u stóp. Między zapasowymi spódnicami krył się skórzany woreczek od Silasa Fenneca, oprócz dostarczonych przez niego materiałów zawierający również pisany przez Bellis list.
Załoga łaziła tu i tam, wywarkując niezrozumiałe rozkazy. Ci, którzy nie mieli nic do roboty, zebrali się pod oknami.
Aerostat znacznie zmniejszył wysokość. Znajdowali się około trzy stu metrów nad wodą i powierzchnia morza utraciła swoją pozom jednolitość. Zmarszczki przerodziły się w kształty fal, pianę, prądy, kolory raf i lasy wodorostów w głębinach. A to… Czy to jest wrak?
Zmierzali prosto ku wyspie. Bellis zadrżała na jej widok: sroga skała w gorącym morzu, długa na jakieś czterdzieści pięć, a szeroka na ponad trzydzieści kilometrów. Rzeźbę terenu urozmaicały pagórki w pylistym kolorze i niezbyt wysokie góry.
– Na słoneczne gówno, nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę musiał oglądać to miejsce! – powiedział Hedrigall w salt z akcentem sunglaryjskim. – Od dalszego brzegu do Gnurr Kett dzieli ją ponad dwieście dwadzieścia kilometrów. Ludzie-moskity nie są zbyt wytrzymali w powietrzu. Nie ulecą więcej niż dziewięćdziesiąt kilometrów. To dlatego obywatele Gnurr Kett pozwalają im żyć i handlują z nimi za pośrednictwem takich jak ja i moi dawni towarzysze. Wiedzą, że oni nigdy nie dotrą na stały ląd. Ta wyspa jest ich gettem – powiedział, szarpnąwszy grubym, zielonym kciukiem.
Wokół wybrzeża krążyły sterowce. Bellis z uwagą obserwowała wyspę. Nie było czego oglądać, żadnych śladów życia poza roślinnością. Ciarki ją przeszły, kiedy sobie uświadomiła, że niebo jest puste: nie było ptaków. Nad wszystkimi innymi mijanymi wysepkami unosiły się chmary pierzastych stworzeń, a przybrzeżne skały były oblepione guanem. Każdy skrawek lądu wieńczyły wianuszki mew, które pikowały do ciepłej wody za rybami albo unosiły się na prądach termicznych.
Powietrze nad wulkanicznymi klifami wyspy ludzi-moskitów było ciche jak skała.
Aerostat leciał nad tymi milczącymi, ochrowymi wzgórzami. Środkowa część wyspy była ukryta za kamiennym grzbietem, biegnącym równolegle do brzegu. Przeciągłą ciszę zakłócały tylko silniki i wiatr. Kiedy ktoś nareszcie się odezwał, krzycząc: „Patrzcie!”, zabrzmiało to inwazyjnie i natrętnie.
Autorem okrzyku był Tanner Sack. Pokazał na niewielką łąkę płożącej się trawy, otoczoną skałami, które osłaniały ją przed natarczywością fal.
– Owce – powiedział po chwili Hedrigall. – Zbliżamy się do wioski. Musieli niedawno mieć dostawę. Kilka stad jeszcze jakiś czas pożyje.
Kształt i charakter wybrzeża zmieniały się. Kamienne grzbiety i turnie ustępowały miejsca niższej, mniej zróżnicowanej topografii Bellis zobaczyła krótkie plaże czarnego łupku, porośnięte paprociami zbocza z twardej ziemi, niskie, wyblakłe drzewa. Raz czy dwa dostrzegła zwierzęta hodowlane, które wałęsały się samopas: świnie owce, kozy, krowy. Bardzo nieliczne i w różnych miejscach.
Parę kilometrów w głąb lądu ciągnęły się wstęgi szarej wody, niemrawe rzeki wypływające spośród wzgórz, pokrywające wyspę siatką wód. Te zwalniały na równinach, przerywały brzegi i rozpełzały się tworząc rozlewiska i mokradła, podlewając białe mangowce, winorośl, zieleń równie gęstą i zatykającą jak wymiociny. W oddali, na drugim końcu wyspy, Bellis zobaczyła ascetyczne kształty, które wyglądały na ruiny.
W dole zarejestrowała jakiś ruch.
Usiłowała ustalić, co się porusza, ale było zbyt szybkie i ukradkowe. Zostało jej tylko wrażenie przelatujące w poprzek pola widzenia. Coś śmignęło przez powietrze, wyłaniając się z jednej ciemnej dziury w skałach i znikając w drugiej.
– Czym oni handlują? – spytał Tanner Sack, nie odwracając wzroku od krajobrazu. – Dostają owce, świnie i co tam jeszcze. Wasi je przywożą z Dreer Samher – zwrócił się do Hedrigalla. – Co z tego mają? Czym ludzie-moskity handlują?
Hedrigall parsknął krótkim śmiechem.
– Książkami i informacjami, Tanner – odparł. – Plus tym, co morze wyrzuci na plaże, głównie drewnem.
W powietrzu poniżej sterowca znowu coś się poruszyło, ale Bellis nie zdołała skupić na tym wzroku. Zagryzła wargę, sfrustrowana i rozstrojona. Wiedziała, że to nie omamy. Wiedziała, że kształty mogą być tylko jedną rzeczą. Zaniepokoiło ją, że nikt się do tego nie odnosi. „Nie widzą? Dlaczego nikt nic nie mówi? Dlaczego ja nic nie mówię?’
Sterowiec zwolnił, napotykając na lekki przeciwny wiatr.
Po przekroczeniu skalistego grzbietu wpadł w turbulencję. Nastąpiła eksplozja sapnięć i szeptów, zapanowało niedowierzające podniecenie. W dole, w cieniu wzgórz pokrytych przypadkowymi łatami bujności i jałowości, rozciągała się skalista zatoka z zakotwiczonymi trzema statkami.
– Jesteśmy na miejscu – szepnął Hedrigall. – To są statki z Dreer Samher. Stoją przy Plaży Maszyn.
Były to galeony, suto przyozdobione złotem, zamknięte wśród skał, dzioby sterczały w morze, tworząc naturalną przystań. Bellis uzmysłowiła sobie, że wstrzymała oddech.