Na dnie torby czuła ciężar woreczka otrzymanego od Silasa. Dotkliwie sobie uświadamiała, że ma zadanie do wykonania na tej wyspie… które trzeba szybko wykonać. A stawiało ją ono po drugiej stronie barykady w stosunku do Doula.
Bellis uzmysłowiła sobie, dlaczego nie próbuje uciąć tych kontaktów. Rzadko znajdowała się w towarzystwie osób, które w co najmniej takim jak ona stopniu panowały nad swoimi reakcjami wobec świata. Uther Doul należał do takich osób. Dlatego się szanowali. Mówić prosto, bez uśmiechu, do kogoś o podobnym usposobieniu; wiedzieć, że jej dystans onieśmieliłby większość ludzi, ale jemu nie przeszkadza, i vice versa: była to rzecz rzadka i przyjemna.
Bellis miała poczucie, że powinni nocą oglądać miasto z balkonu. Że powinni wałęsać się bocznymi uliczkami z rękami w kieszeniach.
A tymczasem znajdowali się w małym pokoju przy głównej sali. Stali przy jednej ze szczelin okiennych. Bellis dostawała już mdłości koloru skały. Wygłodniałym wzrokiem wpatrywała się w pas nocnej czerni.
– Czy pan to wszystko rozumie? – spytała Bellis. Doul poruszył głową w niejednoznaczny sposób.
– Na tyle, aby wiedzieć, że są bliscy końca – odparł. – Ja specjalizuję się w czymś zupełnie innym. Na moje badania dopiero przyjdzie czas. Pani rola wkrótce się zmieni. Zostanie pani poproszona o uczenie go języka salt. – Bellis zatrzepotała powiekami ze zdziwienia i Doul skinął głową. – Jest to naruszenie waszych przepisów, ale nie dostarczymy na wyspę nowej wiedzy. Aum pojedzie z nami. – „Oczywiście” – pomyślała Bellis. – A potem wrócimy z naszą zdobyczą. Podjęliśmy się rzeczy monumentalnej. Od naszego odlotu Armada stacjonuje nad złożami nafty i skalnego mleka. Prowadzą odwierty i magazynują paliwo potrzebne do przywołania. Popłyniemy nad hydrosztolnię, a potem użyjemy paliwa, przynęty, kajdan, które skonstruujemy i tak dalej, i… złowimy awanka. – Brzmiało to dosyć bombastycznie. Nastąpiła długa chwila ciszy. – A potem zaczyna się nasza praca – powiedział Doul miękkim głosem.
Bellis milczała.
„Wiedziałam, że igrasz sobie ze mną” – pomyślała chłodno. „Jaka praca się zaczyna?”
Nie było to dla niej zaskoczeniem. Nie wstrząsnęła nią informacja, że awank to dopiero początek projektu Kochanków, że w grę wchodzi coś więcej, że kryje się za tym jakieś ogromne przedsięwzięcie, o którym prawie nikt nie wie, a już na pewno nie ona.
Chociaż teraz w jakimś sensie wiedziała.
Nie rozumiała, dlaczego Doul jej to mówi. Jego pobudki były dla niej nieprzeniknione. Bellis wiedziała tylko, że jest wykorzystywana. Uzmysłowiła sobie, że nie ma o to pretensji. Czego by mogła oczekiwać?
Nazajutrz rano słońce wzeszło nad zwłokami jednego z ludzi-inżynierów. Skóra ciasno opinała szkielet, ramiona ściśle oplatały piersi, dłonie zrobiły się szponiaste, a kręgosłup był wygięty w łuk jak u osoby w podeszłym wieku.
W zagłębieniu pod mostkiem skóra przywierała do gumowatych rur odsączonych jelit. Oczy przypominały zeschnięte na słońcu owoce. Dziąsła w otwartych ustach prawie dorównywały białością zębom.
Otoczony przez podźwiękujących mężczyzn-moskitów Hedrigall odwrócił go na plecy. Ciało bujało się na zakrzywionym kręgosłupie jak drewniany konik. On zaś znalazł sporą dziurę między żebrami, w miejscu, gdzie anophelia wgryzła się w tego człowieka.
Ta śmierć wytrąciła Armadyjczyków z fałszywego poczucia bezpieczeństwa, które ich ogarnęło.
– Idiota zasrany – mruknął Tanner Sack. – Co on, kurwa, robił?
Bellis patrzyła, jak Tanner odwraca się od okna. Nie chciał wiec jak Hedrigall schyla się, z szorstką czułością podnosi godne politowania szczątki i niesie zredukowanego do skóry i kości człowieka za miasto, żeby go pochować.
Nawet ta tragedia nie mogła jednak zgasić atmosfery ogólnego entuzjazmu. Chociaż wszyscy byli wstrząśnięci i zasmuceni, Bellis wyczuwała panujące wśród naukowców podniecenie. Nawet ci, którzy znali inżyniera, filtrowali swój smutek przez zupełnie innego rodzaju emocje.
– Spójrzcie na to! – zachwycał się Theobal, pirat i oceanolog teoretyk. Pomachał grubym dokumentem, którego kartki były zszyte z jednego końca. – Jesteśmy w domu! Tu jest cała potrzebna nam matematyka, taumaturgia, biologia.
Bellis patrzyła na te papiery z pewnym zaskoczeniem. „Wszystko to przeszło przeze mnie” – pomyślała.
Po wejściu Auma kazali Bellis napisać: „Potrzebujemy pańskiej pomocy. Czy opuści pan wyspę, nauczy się naszego języka i pomoże nam przywołać awanka spod morza? Poleci pan z nami?”
I choć prawie nie sposób było odczytać wyraz wyposażonej w gębozwieracz twarzy, Bellis była pewna, że zobaczyła w oczach Auma strach i radość.
Oczywiście odpowiedział: „Tak”.
Wiadomość szybko rozeszła się po miasteczku i samce-moskity przyszli tłumnie, żeby pogawędzić z Aumem i wysyczeć swoje odczucia.
„Swoją radość?” – zastanawiała się Bellis. „Swoją zazdrość? Swój smutek?”
Odniosła wrażenie, że niektórzy patrzą na Armadyjczyków z czymś podobnym do tęsknoty. Ich oddalenie od świata trzymało się na cienkiej nici, którą można było zerwać, i wyglądało na to, że Aum zerwał swoją nić.
– Odlatujemy za dwa dni – powiedziała Kochanka.
Krew w żyłach Bellis tak gwałtownie przyspieszyła, że ją to zabolało – zupełnie zaniedbała swoje zadanie. Od niej zależał los Nowego Crobuzon. Poczuła, że przygniata ją rozpacz. „Nie dojdzie do tego” – pomyślała szybko. „Nie jest jeszcze za późno”.
Pozostałych Armadyjczyków bardzo ucieszyła wiadomość, że odjeżdżają, uciekają od tego zatykającego powietrza i od tych żarłocznych kobiet. Bellis rozpaczliwie potrzebowała jednak jeszcze kilku dni. Znowu stanęły jej przed oczyma wydrenowane z krwi zwłoki, ale szybko odpędziła od siebie ten obraz. Za wszelką cenę chciała uniknąć popadnięcia w rozpacz.
Tego wieczoru, kiedy strupodzieje i ludzie-kaktusy eskortowali swoich narażonych na ataki kobiet-moskitów towarzyszy do łóżek ona siedziała sama, masowała dłoń, oddychała głęboko i usiłowała wymyślić jakiś plan, jakąś metodę przedostania się na samheryjski statek. Zastanawiała się nad dezercją: poprosi kapitana Sengkę o litość i zostanie na pokładzie. Albo ukryje się na jakimś statku. Wszystko, byle znowu zobaczyć Nowe Crobuzon. Wiedziała jednak, że to nierealne. Natychmiast po zauważeniu jej nieobecności Kochanka zarządziłaby przeszukanie statków z Dreer Samher, ci by jej nie odmówili. Złapaliby Bellis, przesyłka nie zostałaby doręczona, a Nowe Crobuzon znalazłoby się w straszliwym niebezpieczeństwie.
Poza tym, napomniała się, w jaki sposób miałaby się przedostać na samheryjski statek?
Z jednego z sąsiednich pokojów dobiegł ją jakiś dźwięk. Podeszła bliżej do zamkniętych drzwi.
Był to głos Kochanki. Nie rozróżniała poszczególnych słów, ale tego stanowczego, twardego głosu nie sposób było pomylić z innym. Kochanka jakby wzdychała łagodnie, niby matka do dziecka. W tych odgłosach było coś przyciszonego i bardzo intensywnego, co przejęło Bellis dreszczem i kazało jej zamknąć oczy. Zakręciło się jej w głowie od tej erupcji stężonych uczuć.
Oparta o ścianę wsłuchiwała się w cudze emocje. Nie umiała powiedzieć, czy afirmują miłość czy też najbardziej wyczerpujący psychicznie rodzaj obsesji. Nadal jednak czekała, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, pasożytnicza jak kobiety-moskity, unurzana w wykradzionych uczuciach.
Po kilku minutach, kiedy dźwięki ucichły i Bellis odsunęła się drzwi, Kochanka wyszła z pokoju. Jej ciężkie rysy były spokojne. Zobaczyła, że Bellis na nią patrzy, i spotkała się z nią wzrokiem bez zawstydzenia bądź agresji. Krew ciekła leniwie jak melasa z nowej rany na twarzy Kochanki, długiego rozcięcia skóry, które biegło od kącika ust przez podbródek ku zagłębieniu w szyi.
Kochanka osuszyła większość krwi i tylko kilka pękatych kropel wezbrało jak pot, oderwało się i popłynęło, zostawiając ślad na skórze. Obserwowały się nawzajem przez kilka chwil. Bellis miała poczucie jakby nie posługiwały się żadnym wspólnym językiem. Przepaść między nimi przyprawiała o zawrót głowy.
Rozdział dwudziesty szósty
Tej nocy Bellis obudziła się po kilku godzinach snu.
Zrzuciła z siebie mokrą od potu kołdrę i wstała. Mimo śródnocnej pory powietrze wciąż było ciepłe. Wyjęła spod poduszki woreczek od Silasa, odsunęła zasłonę i powoli, cichaczem przeszła przez pokój, w którym otulony cieniami Tanner leżał na swoim sienniku. Po dotarciu do drzwi oparła o nie głowę i poczuła na skórze fakturę drewna.
Bała się.
Wyglądnęła ostrożnie przez okno i zobaczyła wartownika-kaktusa, który powoli maszerował od drzwi do drzwi po wyludnionym placu. Znajdował się spory kawałek od niej. Oceniała, że mogłaby otworzyć drzwi i uciec, a on by jej nie zobaczył ani nie usłyszał.
A dalej?
Bellis nie widziała nieba. Nie było groźnego buczenia, żadna żarłoczna owadopodobna kobieta ze szponiastymi dłońmi i sterczącą z otworu gębowego kłujką nie czyhała spragniona jej krwi. Bellis położyła dłoń na skoblu i czekała, czy usłyszy albo zobaczy jakąś anophelię, żeby mogła ją ominąć. „Łatwiej się ukryć, jeśli wiesz, gdzie cię czeka niebezpieczeństwo”. Pomyślała też o widzianym tego ranka skórzanym worku kości, który niegdyś był człowiekiem. Zastygła z dłonią na skoblu.