Выбрать главу

– Co robisz? – dobiegł ją zza pleców twardy szept. Okręciła się na pięcie, ściskając w dłoni nocną koszulę. Tanner usiadł i patrzył na nią z ciemnej wnęki.

Poruszyła się nieznacznie i Tanner wstał. Zobaczyła, że z jego partii brzusznych wylewają się te dziwne, utrudniające mu ruchy macki. Stanął przed nią spięty i podejrzliwy. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał ją zaatakować. Odezwał się jednak szeptem, co ją trochę uspokoiło.

– Przepraszam – szepnęła.

Przybliżył się do niej i pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała tak nieufnej twarzy. – Nie chciałam cię obudzić. Musiałam… – Odeszła ją wena: nie miała pomysłu na to, co rzekomo musiała. – Przepraszam – powtórzyła i pokręciła głową. – Zachciało mi się…

Wstrzymała oddech i spojrzała mu w oczy.

– Tego zamka nie da się otworzyć – powiedział. Patrzył na trzymany przez nią woreczek. Wymagało od niej pewnego wysiłku, żeby nie próbować go schować ani nie poruszać nerwowo palcami. Trzymała woreczek na widoku, jakby nie było w nim niczego ważnego. – Co zew natury? Musisz skorzystać z nocnika, moja droga. Tutaj nie wolno się wstydzić takich rzeczy. Widziałaś, co się stało z Williamem. – Wyprostowała się, skinęła głową, wciąż zachowując nieprzeniknioną minę, i wróciła tam, gdzie znajdowało się jej łóżko. – Śpij dobrze – zawołał za nią i powoli udał się na swoje posłanie.

Przy rozdzielającej ich pokoje zasłonie Bellis spojrzała przez ramię. Tanner siedział, z pewnością czekając i nasłuchując. Bellis zazgrzytała zębami i zaciągnęła zasłonę.

Po chwili ciszy Tanner usłyszał krótki prysk, odgłos kilku kropel, i uśmiechnął się do swojej pościeli. Kilka kroków od niego, oddzielona zasłoną Bellis wstała z nocnika z twarzą zastygłą w wyrazie wściekłości.

Z jej gniewu i upokorzenia zaczął się wyłaniać jakiś kształt, jakaś nadzieja, jakiś pomysł.

Rano zaczęła się ostatnia pełna doba pobytu Armadyjczyków na wyspie.

Naukowcy zebrali wszystkie swoje notatki i szkice, rozmawiając i śmiejąc się jak dzieci. Nawet milkliwy Tintinnabulum i jego podkomendni sprawiali wrażenie optymistycznie nastawionych do życia. Dookoła Bellis krystalizowały się harmonogramy i plany. Wydawało się, że złapanie awanka jest już niemal pewne. Kochanka włączała się w dyskusje, aby po chwili z ciężkim uśmiechem przenieść się gdzie indziej. Nowe nacięcie było czerwone błyszczące. Tylko Uther Doul nie dawał się ponieść emocjom. Ucher Doul i Bellis. Ich spojrzenia spotkały się przez całą salę. Jedyne nieruchome punkty wśród całego tego harmidru, przeżyli wspólną chwilę poczucia wyższości pokrewnego pogardzie.

Przez cały dzień ludzie-moskity wchodzili i wychodzili, wytrąceni z ospałego, mniszego trybu życia. Było im bardzo przykro, że przybysze odjeżdżają. Mieli świadomość, że niespodziewany napływ teorii i wrażeń wkrótce się skończy.

Bellis obserwowała Krüacha Auma i zauważyła, że stary anophelius jest zupełnie jak dziecko. Widząc, jak jego nowi towarzysze pakują do toreb ubrania i książki, próbował ich naśladować, chociaż nic nie miał. Opuścił salę, aby po chwili wrócić z naręczem szmat i papierów, które związał w coś na kształt podróżnego tobołka. Na ten widok Bellis dostała gęsiej skórki.

Na dnie swojej torby czuła przesyłkę Silasa: listy, wisiorek, pudełko, wosk, sygnet. „Dziś w nocy” – pomyślała i ogarnęła ją panika. „Dziś w nocy, i niech się dzieje, co chce”.

Przez resztę krótkiego dnia śledziła tor słońca. Późnym popołudniem, kiedy światło stało się gęste i ociężałe, a każdy kształt broczył cieniem, przeniknęła ją trwoga. Bellis uświadomiła sobie bowiem, że nie ma szans przedostać się obok mokradeł i terytoriów morderczych kobiet-moskitów.

Wystraszona podniosła wzrok, kiedy drzwi otworzyły się z impetem.

Do sali wszedł kapitan Sengka, w obstawie dwóch członków załogi.

Trzej ludzie-kaktusy stali w drzwiach z ramionami splecionymi na piersiach. Nawet jak na przedstawicieli swego gatunku, byli osobnikami o pokaźnych gabarytach. Ich roślinne mięśnie pęczniały wokół szarf i przepasek biodrowych. Światło migotało na ich biżuterii i broni.

Sengka wycelował ogromnym palcem w Krüacha Auma.

– Ten anophelius nigdzie nie jedzie – oznajmił.

Nikt się nie poruszył. Po kilku chwilach ciszy Kochanka podeszła do ludzi-kaktusów.

– Co sobie myślałaś, kapitanie? – uprzedził ją, zanim zdążyła się odezwać. – Kapitanie? – powtórzył z niesmakiem. – Tak mam cię, kurwa, nazywać, kobieto? Co sobie myślałaś? Zgodziłem się na to, że tutaj w ogóle jesteście, chociaż nie musiałem. Przymykałem oko n to, że komunikowaliście się z tubylcami, co jest naruszeniem zasad bezpieczeństwa i naraża nas na kolejną Epokę Malaryczną. – Kochanka pokręciła głową, w znaczeniu: „Bez przesady”, ale Sengka dał się zbić z tropu. – Czekałem cierpliwie, aż zabierzecie dupy w troki i co? Myślicie, że możecie bez mojej wiedzy wykraść stąd tubylca?

– Myślicie, że was puszczę? Wasz statek powietrzny zostanie przeszukany. – oznajmił stanowczym tonem. – Wszelka kontrabanda z Plaży Maszyn, wszelkie książki i rozprawy anopheliusów, wszelkie heliotypy z wyspy zostaną skonfiskowane. – Znowu pokazał na Auma i pokręcił z niedowierzaniem głową. – Czy ty w ogóle nie znasz historii, kobieto? Chcesz zabrać anopheliusa poza wyspę?

Krüach Aum wybałuszonymi oczami patrzył, jak kapitan beszta dowódczynię Armadyjczyków.

– Kapitanie Sengka – powiedziała Kochanka. Bellis jeszcze nigdy nie widziała jej takiej dostojnej i przekonującej. – Nikt nie śmiałby kwestionować twojego zaangażowania i twojej troski o bezpieczeństwo, ale bardzo dobrze wiesz, że anophelius, samiec-moskit, jest nieszkodliwy i żywi się tylko nektarem kwiatów. Nie mamy zamiaru wywozić nikogo innego.

– Zabraniam! – krzyknął Sengka. – Na słoneczne gówno, system nie dopuszcza absolutnie żadnych wyjątków, ponieważ potrafimy wyciągnąć naukę z historii. Żaden anophelius nie może opuścić tej wyspy. Tylko pod tym warunkiem pozwalamy im żyć. Od tej reguły nie ma odstępstw.

– Zaczyna mnie to nużyć, kapitanie. – Bellis mimo woli podziwiała spokój Kochanki, zimny i twardy jak żelazo. – Krüach Aum jedzie z nami. Nie chcemy robić sobie wroga z Dreer Samher, ale zabieramy tego anopheliusa.

Odwróciła się i zaczęła oddalać od kapitana.

– Moi ludzie na Plaży Maszyn… – powiedział Sengka, a ona zatrzymała się i okręciła na pięcie. Wyciągnął ogromny pistolet i trzymał go lufą w dół. Armadyjczycy zastygli. -…to wyszkoleni w boju ludzie-kaktusy. Jeśli złamiecie mój zakaz, nie opuścicie tej wyspy żywi. – Tak powoli, że ruch ten nie wydawał się groźny, Sengka uniósł pistolet i wymierzył w Kochankę. – Ten anophelius, Aum, jak go nazywasz, idzie ze mną.

Obecni w pomieszczeniu strażnicy przybrali zaczajone pozy. Ręce zawisły nad mieczami, łukami i pistoletami. Strupodzieje i potężni ludzie-kaktusy szybko przerzucali wzrok między Sengką i Kochanką, kochanka nie patrzyła na nich, tylko – jak zauważyła Bellis – poszukała wzrokiem Uthera Doula.

Doul podszedł do przodu i stanął między Kochanką a pistoletem. – Kapitanie Sengka – powiedział swoim pięknym głosem. Z lufą pistoletu wycelowaną w jego twarz patrzył na człowieka-kaktusa z lekko zadartą głową gdyż kapitan był od niego o stopę wyższy i znacznie masywniejszy. Utkwił wzrok w lufie, jakby to było oko Sengki. – Przypada mi w udziale zaszczyt pożegnania pana.

Kapitan przez moment sprawiał wrażenie zbitego z pantałyku. Cofnął wolne ramię i ogromne bicepsy zawęźliły się pod skórą a mięsista, najeżona kolcami pięść była naprężona i gotowa do zadania ciosu. Jego ruchy były powolne – wyraźnie liczył na to, że zastraszy Doula i nie będzie musiał przechodzić do rękoczynów.

Doul wyciągnął przed siebie dłonie jakby w błagalnym geście. Zastygł na chwilę, po czym wykonał tak szybki ruch, że Bellis – która się tego spodziewała, która przecież wiedziała, że coś takiego nastąpi – nie potrafiła za nim nadążyć. Zaszokowany Sengka kuśtykał do tyłu, trzymając się za gardło w miejscu, gdzie Doul dziabnął go sztywnymi palcami; nie mocno, raczej ostrzegawczo, znalazł lukę między tymi paskudnymi kolcami i odebrał kapitanowi oddech. To Doul miał teraz w ręku pistolet, w dalszym ciągu wycelowany w jego czaszkę, schwytany w złożone dłonie jak coś wymodlonego. Nie odejmował wzroku od Sengki i szeptał do niego tak cicho, że Bellis nie mogła nic zrozumieć.

Serce łomocze jej w piersiach. Jest zdruzgotana poczynaniami Doula. Niezależnie od tego, czy napaść jest brutalna czy częściowo pozorowana, nadprzyrodzona prędkość i perfekcja tego ruchu sprawia, że wydaje się on atakiem na porządek rzeczy, jakby nie tylko ciało, ale również czas i grawitacja nie stawiały już oporu Utherowi Doulowi.

Dwaj strażnicy-kaktusy stojący za Sengką podeszli do przodu, ociężali i oburzeni. Dobyli broni i pistolet trzymany w zastygłym aplauzie Doula obrócił się ku nim błyskawicznie, aby jeszcze szybciej trafić do wyciągniętej prawej dłoni. Mierzył w jednego z marynarzy, a potem – po niemierzalnie krótkiej chwili – w drugiego.

Nie widać żadnego ruchu. Trzej ludzie-kaktusy są przerażeni tą prędkością i precyzją która ociera się o taumaturgię.

Doul znowu wykonał niedostrzegalny ruch, skutkiem którego pistolet pofrunął do tyłu, a w dłoni wojownika pojawił się biały miecz. Po dwóch odgłosach uderzeń członkowie załogi Sengki ryknęli z bólu, a z rozciętych nadgarstków wypadła broń.