Koniuszek miecza dotykał teraz gardła Sengki, który patrzył na Doula ze strachem i nienawiścią.
– Uderzyłem twoich ludzi na płask, kapitanie – powiedział. – Nie zmuszaj mnie do tego, abym ci pokazał, jak działa ostrze.
Sengka i jego ludzie wycofali się poza zasięg miecza i wyszli na dwór gdzie dogasał dzień. Doul stanął w wejściu i wystawił miecz na zewnątrz.
Na sali przybierał na sile rytmiczny pomruk, triumfalne, pełne podziwu i zgrozy poszczekiwanie. Bellis już je kiedyś słyszała.
– Doul! – skandowali Armadyjczycy. – Doul! Doul! Doul!
Podobnie jak wokół areny dla strupodziejów, wołali tak, jakby był istotą boską, jakby potrafił spełniać ich życzenia, jakby śpiewali w kościele. Ich adoracja nie była głośna, ale żarliwa, ponuro radosna, nieustająca i doskonale zgrana. Rozwścieczyła Sengkę, który dosłuchał się w niej szyderstwa.
Spiorunował wzrokiem Doula, wprawionego w ramę framugi.
– Ty gnoju, ty tchórzu, ty świniarzu, ty zasrany oszuście! – krzyknął z furią. – Jakiemu demonowi pozwoliłeś się wydupczyć w zamian za te umiejętności, świniarzu? Kurwa, nie wypuścimy was stąd!
Nagle głos uwiązł mu w gardle, kiedy Uther Doul wyszedł na otwarte powietrze, czyli do strefy w ocenie ludzi-kaktusów dla nich bezpiecznej. Armadyjczycy sapnęli, ale większość skandowała dalej.
Bellis natychmiast znalazła się przy drzwiach, gotowa zatrzasnąć je przed nosem ewentualnej anophelii. Zobaczyła, że Doul bez wahania zmierza ku Nurjhittowi Sengce z gotowym do ciosu mieczem.
– Wiem, że jesteś zły, kapitanie – usłyszała jego głos – ale zapanuj nad sobą. Dobrze wiesz, że wyjazd Auma nie stwarza żadnego zagrożenia. To będzie jego ostatni kontakt z tą wyspą. Wprowadziliście ten zakaz, bo czuliście, że władza wycieka wam przez palce. To były błędne rachuby, ale do tej pory tylko dwóch spośród waszych ludzi to zrozumiało. – Trzej ludzie-kaktusy otaczali go półkolem i wymieniali spojrzenia, zastanawiając się, czy powinni zaatakować. Bellis została wciągnięta z powrotem do środka, po czym Hedrigall i kilku innych armadyjskich ludzi-kaktusów i paru strupodziejów wyszło na dwór, aby zatrzymać się niedaleko drzwi. – Nie powstrzymasz nas przed odlotem, kapitanie – ciągnął Doul. – Po co ryzykować wojnę z Armadą? Poza tym wiesz równie dobrze jak ja chcesz ukarać nie moją załogę ani nawet nie moją szefową, tylko mnie. A do tego nie dojdzie – zakończył miękko. W tym momencie do Bellis dobiegł ten zatrważający dźwięk: buczenie nadlatujących kobiet – moskitów. Sapnęła i usłyszała, że inni zareagowali tak samo. Sengka i jego ludzie ukradkiem podnieśli wzrok, jakby nie chcieli, aby widziano, że patrzą. Uther Doul nie odejmował wzroku od twarzy kapitana Sengki. Szybujący kształt przeciął niebo i Bellis zacisnęła usta. Skandowanie przycichło, ale nie całkiem zgasło, jakby napędzane jakąś podświadomą siłą. Nikt nie krzyknął do Doula, że jest w niebezpieczeństwie. Wszyscy wiedzieli, że skoro oni usłyszeli przylot kobiet-moskitów, to tym bardziej on je usłyszał. Buczenie było coraz wyraźniejsze. Nagle Doul podszedł do kapitana i z bardzo bliska spojrzał mu w oczy. – Rozumiemy się, kapitanie?
Sengka ryknął i usiłował objąć Doula ramionami, aby zmiażdżyć go w kolczastym uścisku. Dłonie Doula śmignęły Sengkę w twarz i odbiły jego ramię, a potem Doul stał kilka kroków dalej, natomiast zwinięty wpół człowiek-kaktus klął w żywy kamień, a z jego rozkwaszonego nosa płynęła żywica. Ludzie Sengki przyglądali się temu z trwożliwym brakiem zdecydowania.
Doul odwrócił się do nich plecami i uniósł miecz na powitanie pierwszej z nadlatujących kobiet-moskitów. Bellis wstrzymała oddech. W jej polu widzenia pojawiła się pikująca ze świstem anophelia. Z jej gęby wystrzeliła kłujka. Kobieta-moskit frunęła nieregularnym i bardzo szybkim lotem, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, pryskająca śliną i wygłodniała.
Przez dłuższą chwilę tylko ona się poruszała.
Uther Doul czekał na nią z uniesionym pionowo mieczem. Kiedy anophelia była tak blisko, że Bellis miała wrażenie, iż czuje jej zapach, a jej kłujka zdawała się dotykać skóry Doula, jego miecz w niewidoczny dla oka sposób przeskoczył z prawej do lewej dłoni, odrąbując po drodze głowę i lewe przedramię kobiety-moskita. Zakrwawione członki potoczyły się po suchym pyle, a anophelia runęła na ziemię. Gęsta, ociężała posoka czerwieniła się na ostrzu miecza, zwłokach i kurzu.
Doul znowu się poruszył, obracał się, podskakiwał, tak wyciągał ręce, jakby zrywał owoce, nadział na koniec miecza drugą anophelię.
„Nawet jej nie zauważyłam” – pomyślała Bellis. Ale ten już ściągnął kobietę-moskita na ziemię, gdzie leżała, wrzeszczała, śliniła się i nie rezygnowała z prób dopadnięcia go.
Szybko posłał ją na tamten świat, ku trwożnej uldze Bellis.
A potem niebo ucichło i Doul ponownie zwrócił się ku Sengce, wycierając ostrze miecza.
– Już nigdy o nas nie usłyszysz, kapitanie – zapewnił kaktusa, który patrzył teraz na niego z większym strachem niż nienawiścią, zerkając na zakrwawione ciała dwóch kobiet-moskitów, silniejszych od mężczyzn. – Odejdźcie i zakończmy na tym sprawę.
Potem znowu obmierzłe buczenie anophelii i Bellis z trudem powstrzymała krzyk na myśl o dalszej rzezi. Dźwięk przybliżał się i Sengka otworzył szerzej oczy. Rozglądnął się za żarłocznymi anopheliami, po cichu licząc na to, że zabiją Doula, chociaż wiedział, że to nierealne.
Doul nie poruszał się, mimo że buczenie było coraz bliżej.
– Na słoneczne gówno! – zawołał Sengka, po czym odwrócił się pokonany i skinął na swoich ludzi.
Szybko się oddalili. Bellis wiedziała, czemu tak im spieszno: nie chcieli patrzeć na zabijanie kolejnych anophelii. Nie dlatego, że im zależało na tych strasznych istotach, lecz dlatego, że przerażała ich wirtuozeria Doula.
Ten zaś zaczekał, aż trzej ludzie-kaktusy znikną z pola widzenia. Dopiero wtedy spokojnie schował miecz do pochwy i wrócił do środka.
Odgłos skrzydeł dochodził już wtedy z bardzo bliska, ale na szczęście anophelie leciały zbyt wolno i po przybyciu na miejsce rozproszyły się.
Po powrocie Doula znowu rozległo się skandowanie jego imienia, dumne i natarczywe jak okrzyk bitewny. Tym razem podziękował, skłoniwszy głowę i podniósłszy ramiona do wysokości barków z dłońmi na boki. Stał bez ruchu ze spuszczonym wzrokiem, jakby unosił się na wołaniu Armadyjczyków.
A potem znowu była noc, ostatnia noc, Bellis siedziała w swoim pokoju na legowisku z zakurzonej słomy, trzymając w rękach woreczek od Silasa.
Tanner Sack nie mógł zasnąć. Ekscytujące wydarzenia dnia, walki bardzo go zmęczyły. Zdumiewało go to, czego się dowiedział od Krüacha Auma. Poznał tylko maleńkie fragmenty znacznie szerszej teorii, ale już sama skala zadania, którym go obarczono, przyprawiał go o zawrót głowy. I dlatego nie mógł spać.
Poza tym czekał na coś.
I doczekał się, między pierwszą a drugą w nocy. Zasłona od strony pokoju kobiet została bardzo delikatnie odciągnięta i Bellis Coldwine zaczęła się przekradać przez pokój.
Tanner wykrzywił usta w brutalnym uśmiechu. Nie miał pojęcia co robiła zeszłej nocy, ale nie ulegało dla niego wątpliwości, że nie myślała o sikaniu. Pół uśmiechnął się, a pół skrzywił, kiedy pomyślał o swoim małym okrucieństwie, zmuszeniu jej do wstydliwej czynności fizjologicznej. Potem czuł się trochę winny, ale myśl o tym, że wyniosła, nieprzystępna panna Coldwine ze względu na niego wycisnęła z siebie kilka kropel moczu, przez cały następny dzień budziła w nim niepohamowaną wesołość.
Wiedział, że sprawa jest niedokończona, że Bellis znów spróbuje. Obserwował ją.
Nie wiedziała, że on nie śpi. Stała niedaleko drzwi w białej halce i wyglądała przez okno. Trzymała coś w rękach, pewnie ten sam skórzany woreczek, na który starała się nie zwracać jego uwagi poprzedniej nocy.
Ogarnęła go ciekawość, ale poczuł też iskrę agresji: chęć zemsty za traktowanie, jakie spotkało go na „Terpsychorii”, przekierowała się na Bellis. Uczucia te sprawiły, że nie poinformował Doula czy Kochanki o jej poczynaniach.
Bellis stała i patrzyła, potem schyliła się i pogrzebała w woreczku, a następnie powtórzyła cały cykl. Jej dłoń błąkała się niepewnie koło skobla.
Tanner Sack wstał i podszedł do niej bezgłośnie. Bellis była zbyt głęboko pogrążona w swoim niezdecydowaniu, żeby go zauważyć. Stanął kilka stóp za nią i obserwował ją zirytowany i ubawiony jej wahaniem. W końcu uznał, że już się napatrzył.
– Znowu musisz wyjść, co? – zakpił. Okręciła się na pięcie. Wstrząśnięty i zawstydzony Tanner zobaczył, że Bellis płacze.
Uśmieszek natychmiast znikł z jego twarzy. Z oczu Bellis Coldwine lały się łzy, ale nie szlochała. Oddychała ciężko, każdy głęboki oddech trząsł się i groził załamaniem, ale robiła to całkiem bezgłośnie. Jej wyraz twarzy był zażarty i opanowany, a oczy pałające i nabiegłe krwią, wyglądała jak osaczone zwierzę. Z furią wytarła oczy i nos. Tanner chciał się odezwać, ale jej miażdżące spojrzenie rozstroiło go. W końcu z wysiłkiem udało mu się szepnąć: – Już dobrze, już dobrze… Nie miałem na myśli nic złego…
– Czego chcesz? – szepnęła.